Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Nałęcz-Niesiołowski: A jednak po mnie coś zostało

Anna Kopeć
Kwiecień 2006 roku. Marcin Nałęcz-Niesiołowski podczas wmurowania kamienia węgielnego pod budynek Opery i Filharmonii Podlaskiej Europejskiego Centrum Sztuki.
Kwiecień 2006 roku. Marcin Nałęcz-Niesiołowski podczas wmurowania kamienia węgielnego pod budynek Opery i Filharmonii Podlaskiej Europejskiego Centrum Sztuki. Anatol Chomicz
Białystok jest jednym z większych miast w kraju i nie jest żadną ekstrawagancją posiadanie jednej, profesjonalnej sali, która będzie miała możliwości sceniczne zgodne ze standardami europejskimi - mówi Marcin Nałęcz-Niesiołowski.

Przykro Panu, że nie jest Pan obecny na otwarciu opery?
Marcin Nałęcz-Niesiołowski, pomysłodawca budowy Opery i Filharmonii Podlaskiej Europejskiego Centrum Sztuki:
Przykro mi na poziomie artystycznym. Mam świadomość ogromnego wysiłku i czasu włożonego w projekt powstania i budowy opery - pomysłu, który w dużej mierze był autorski i którego nie mogłem zrealizować do końca. Rozpoczynając inwestycję miałem nadzieję, że uda mi się także ją dokończyć. Sądzę, że to raczej niektórym osobom, które nie wzniosły się ponad swoje animozje, powinno być przykro, że nie ma mnie na inauguracji.

Rzecznik prasowy urzędu marszałkowskiego solennie zapewniał, że był Pan jedną z pierwszych osób, do których wysłano zaproszenie.

- Takie zaproszenie do mnie nie dotarło. Słyszałem o tym, ale takiego zaproszenia nie ma.

Odcina się Pan teraz od Białegostoku?

- Białystok był dla mnie bardzo ważną częścią życia, ale nie jedyną. Kiedy ten rozdział się zakończył, automatycznie nastąpiło oddalenie emocjonalne i fizyczne. Cieszę się z tego, co przez 14 lat pracy w Białymstoku udało się nam, wspólnie z zespołem, osiągnąć. Zaczynałem pracę z niespełna 60-osobową orkiestrą, z zespołem dobrym, ale wymagającym reform. Przez te lata zmienił się i rozbudował skład i repertuar. Powstał także chór i nowe działy w administracji odpowiedzialne chociażby za wykorzystywanie środków pomocowych z Unii Europejskiej. Pamiętam te dobre rzeczy. Dobre koncerty, płyty, wyjazdy zagraniczne, zdobywanie renomy instytucji na rynku muzycznym, a nie wyłącznie trudny okres rozstania. Dziś prowadzę kolejne przedstawienie opery "Faust" Antoniego Radziwiłła w Gostyniu. Od nowego roku akademickiego na stanowisku profesora rozpoczynam także pracę w Akademii Muzycznej w Gdańsku, gdzie będę prowadził klasę dyrygentury.

Jak Pan myśli, istnieje jeszcze szansa, że drogi Pana i podlaskich filharmoników skrzyżują się ponownie na scenie?
- Trudne pytanie. Wydaje mi, że obie strony musiałby powtórzyć słynne zdanie biskupów polskich "Wybaczamy i prosimy o wybaczenie". Dotyczy to także pana marszałka, który działał wobec mnie niezgodnie z prawem, co potwierdził prawomocny wyrok sądu.
Pamięta Pan moment, kiedy pojawił się pomysł powstania opery?
- W 2004 roku, przy okazji jubileuszu 50-lecia Filharmonii Białostockiej, a wcześniej Orkiestry Symfonicznej. Pomysł pojawił się podczas jednego z koncertów poświęconych jubileuszowi. W słowie do publiczności pozwoliłem sobie zarysować wizję i potrzebę powstania miejsca, gdzie mogłaby być wykonywana nie tylko muzyka symfoniczna i kameralna, ale także cała spuścizna muzyki scenicznej. Wówczas przedstawiłem pomysł zbudowania nowej sali operowej. Wkrótce potem powstał komitet honorowy, w którym zasiedli ówczesny marszałek Janusz Krzyżewski, prezydent Białegostoku Ryszard Tur, wojewoda Marek Strzaliński, a także grono około stu osób związanych z miastem i Podlasiem nie tylko ze środowiska muzycznego. Ogromną pomoc w realizacji projektu udzielili ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski, ś.p. wicemarszałek Krzysztof Putra oraz dyrektor generalny urzędu marszałkowskiego Halina Rutkowska. To im wszystkim należą się największe podziękowania za zaangażowanie i pracę w powołanie do życia tej instytucji.
Pomysł zbudowania opery pojawił się spontanicznie?
- Nie, był bardzo przemyślany. Przez wiele lat wykonywaliśmy utwory sceniczne, operowe i operetkowe w wersji koncertowej, czyli dość okrojonej. Takie prezentowanie dzieła scenicznego oczywiście jest możliwe, ale warto przedstawiać je w pełnej wersji, zgodnie z przeznaczeniem i tym, co zostało zapisane w partyturze. Odniosłem się do tych koncertów, które zawsze były bardzo dobrze przyjmowane przez publiczność i cieszyły się ogromnym powodzeniem frekwencyjnym. Pewien wpływ miały moje inklinacje związane z wykształceniem wokalnymi, a także przekonanie, że nowa siedziba będzie pewnym skokiem cywilizacyjnym dla regionu i dla całego środowiska artystycznego. Białystok jest jednym z większych miast w kraju i nie jest żadną ekstrawagancją posiadanie jednej, profesjonalnej sali, która będzie miała możliwości sceniczne zgodne ze standardami europejskimi. To był czas, kiedy Polska dołączała do Wspólnoty, czyli realna szansa na skorzystanie ze środków europejskich. Był to czas zasypywania przepaści między Europą Zachodnią i Środkową, także na polu inwestycji związanych z kulturą.
Chciał Pan dogonić Europę?
- Raczej dołożyć mały kamyczek do tego procesu. Zgodnie z tym jak mnie wychowano - tak pozytywistycznie - uważam, że trzeba coś po sobie zostawić. Tak by życie nie umknęło na uciechach lub smutkach dnia codziennego.
Trudno było przekonać ówczesne władze do pomysłu powołania opery w Białymstoku?
- Bardzo przychylny był marszałek Janusz Krzyżewski i prezydent Ryszard Tur. Pewne wątpliwości związane z finansowaniem tej inwestycji miał wojewoda Marek Strzaliński. Było oczywiście spore grono adwersarzy i to wówczas przeżyłem pierwszy atak medialny. Dziennikarze podważali sens tej budowy, podkreślali jak biedny jest to region i jak zbędne jest takie miejsce. To była naprawdę trudna i skomplikowana inwestycja szczególnie w tych pierwszych latach, zarówno pod względem realizacji finansowej, merytorycznej, jak i ambicji osób, które chciały ten pomysł albo storpedować, albo przy nim w jakiś sposób zaistnieć.
Zatem jakich argumentów użył Pan, żeby przekonać opornych?
- Po pierwsze: jeśli chcemy się rozwijać jako instytucja potrzebujemy profesjonalnej sceny. Po drugie: możliwość wykorzystania środków europejskich, także dla rozwoju Podlasia. To były główne argumenty, nie używałem żadnych szarlatańskich sposobów, które miałyby przekonać partnerów i decydentów. Myślę, że duże znaczenie miał także prestiż instytucji. Wówczas w kraju mówiło się o wyjazdach, nagrywanych płytach, o tym, że Opera i Filharmonia Podlaska może być ważnym elementem w promocji regionu i autentyczną wartością dodaną na mapie kulturalnej Polski.
W ciągu tych ośmiu lat, od momentu kiedy pojawił się pomysł budowy opery, sporo się zmieniło.
- Dla mnie realną datą oddania budynku do użytku był rok 2010, najdalej 2011. Proces inwestycyjny to droga przez mękę jeśli chodzi o całą dokumentację, czyli przeprowadzenie konkursu na kształt architektoniczny budynku, pozyskanie gruntu, wszystkich potrzebnych pozwoleń. Pierwsze prace budowlane rozpoczęły się dopiero w 2006 roku.
Zatem sporo było trudności.
- Owszem, łącznie z wnioskiem do prokuratury o pozwolenie na budowę. Wiele osób, także lokalnych mediów bardzo krytycznie odnosiło się do tego pomysłu. Teraz sytuacja nieco się zmieniła: niektóre redakcje nawróciły się wychwalając operę i promując ją jako bardzo wartościowe przedsięwzięcie.
Dobrze się Pan orientuje w tym, co publikuje się w Białymstoku.
- Dobrze nie, to przesada. Oczywiście docierają do mnie różne informacje, także te niepokojące. Chociażby o znaczącym spadku poziomu orkiestry, o tym, że muzyka w operze zeszła na dalszy plan kosztem innych, niemuzycznych fajerwerków i że idea tego miejsca znacznie się zmieniła. A bez muzyki teatr muzyczny nie istnieje.
Kiedy jeszcze kierował Pan operą nie przedstawiał Pan konkretnych planów działania instytucji. Czy coś z Pańskich planów i wizji pozostało?
- Większość informacji, takich jak liczba i rodzaje przestawień, było zawartych w studium wykonalności. Szczególnie w ostatnich miesiącach mojego urzędowania urząd marszałkowski nalegał, abym przedstawił plan działania. Ja natomiast konsekwentnie pisałem pisma i pytałem o budżet instytucji po zakończeniu inwestycji. Nie otrzymywałem jednak informacji z urzędu marszałkowskiego o poziomie finansowania na 2012 rok i dalsze lata. Trudno jest cokolwiek planować nie mając takiej wiedzy. Kiedy było już wiadomo, że mój kontrakt nie obejmie otwarcia opery, nie było także dla mnie jasne czy program, który ewentualnie przedstawię pozostanie moją własnością, czy będzie z niego korzystał ktoś inny. Przez ostatnie dwa lata mojej pracy w Białymstoku ze strony urzędu marszałkowskiego panowała duża niechęć do mojej osoby. Wynikało to z tego, że nie zgadzałem się na wiele bezsensownych pomysłów typu połączenia opery z Teatrem Wierszalin czy Wojewódzkim Ośrodkiem Animacji Kultury. Postrzegany byłem prawdopodobnie jako osoba zupełnie niepokorna wobec miłościwie panującej władzy.
A konkretnie?
- Zarząd województwa oczekiwał scedowania kierowania instytucją na inną osobę i ewentualnie pozostawienia w moich rękach kwestii artystycznych, czyli rozdzielenia funkcji dyrektora naczelnego i artystycznego. W tej kwestii nie tyle się na to nie godziłem, co prosiłem, aby do momentu otwarcia opery zachować model kierowania instytucją przez jedną osobę.
Operą wciąż kieruje jeden dyrektor skupiający obie funkcje.
- Dyrektor instytucji kulturalnej w błędnym rozumieniu, że jest to menadżer bez wykształcenia artystycznego, myślący tylko kategoriami księgowymi "winien-ma", jest według mnie niekorzystnym rozwiązaniem dla instytucji. Dyrektor takiej placówki powinien być osobowością artystyczną mającą do pomocy w zarządzaniu dyrektorów wykonawczych - od finansów, kadrami, zarządzania mieniem, etc.
Może te nieporozumienia z zarządem, który sprawuje nadzór nad operą, wynikały z Pańskich sympatii do opozycyjnej partii. Nigdy Pan nie ukrywał swoich preferencji politycznych.
- Czuję się wolnym obywatelem i przysługuje mi pełnia praw. Fakt, że byłem dyrektorem instytucji artystycznej nie oznacza, że nie mogłem mieć swoich poglądów czy uczestniczyć w zgromadzeniach publicznych, choć zdaję sobie sprawę, że ówczesnej i nadal panującej władzy moje poglądy polityczne na pewno się nie podobały. Po wystąpieniu na wiecu wyborczym kandydującego na urząd prezydenta Jarosława Kaczyńskiego, jedna z życzliwych mi osób z kręgów władzy powiedziała "Marcin, nie darują ci tego". Zresztą pan Dworzański kilka razy mówił mi, że nie życzy sobie abym udzielał poparcia kandydatom w wyborach samorządowych lub parlamentarnych. Chodziło tutaj m.in. o śp. Krzysztofa Putrę, czy posła Dariusza Piontkowskiego, ale także związaną z PO Danutę Kaszyńską. Nie zważałem na te "wytyczne" pana Dworzańskiego.
Nie żałuje Pan "nieposłuszeństwa" wobec PO?
- Ważniejsze są dla mnie wartości, które wyznaję, niż pewien rodzaj uległości w jakie mógłbym popaść idąc na bardzo wątpliwą współpracę. Nie traktowałem tego w kategoriach opłacalności. Cały czas dążyłem do zrealizowania projektu, a nie jakichkolwiek korzyści. Gdybym nie podchodził do tego tak koniunkturalnie, to od 2008 roku przybrałbym inne barwy i mówił, że jest pięknie. A nie było. Zatrzymanie inwestycji przez cały rok 2008, opinie pana ministra Zdrojewskiego "o przeskalowaniu", późniejsze pomniejszanie wartości opery i próby łączenia z innymi instytucjami w żaden sposób nie mieściło się w moim systemie wartości i idei tego miejsca.
Patrząc już z pewnego dystansu i z perspektywy czasu, czy konflikt z orkiestrą, a później także z marszałkiem można było rozwiązać inaczej?
- Ale w jaki sposób, skoro wiele osób potwierdza, że związki zawodowe opery były skutecznie manipulowane przez urząd marszałkowski, a także zachęcane do takich działań jak np. odmawianie świadczenia pracy. Jeśli organizator zachowałby się odpowiedzialnie, to sądzę, że nie byłoby aż takiej eskalacji. Z mojej strony nie było zaostrzania konfliktu. Potwierdziła to cała seria, korzystnych dla mnie wyroków sądowych. Także ten ostatni, dotyczący nieprawidłowego trybu zwolnienia mnie z pracy. Na pewno nie był to łatwy okres. Podkreślałem wielokrotnie, że interesuje mnie wyłącznie dokończenie ogromnego projektu budowy opery. To była kwestia zaledwie jednego roku. Nie da się ukryć, że to, co się wydarzyło w poprzednim roku, to była pewna zemsta polityczna.
Jak Pan ocenia obecną działalność opery i wizję dyrektora Roberto Skolmowskiego?
- Jeśli nie zacznie się myśleć o tym, że muzyka jest najważniejszym częścią opery, to jestem przekonany, że żadne atrakcje choreograficzne czy scenograficzne nie będą w stanie przykryć mizerii artystycznej. Docierają do mnie kuriozalne informacje, że działalność symfoniczna faktycznie zanika, a miała to być równorzędna sfera artystyczna, natomiast w repertuarze znalazły się rzeczy zupełnie poboczne. Pod tym względem uważam, że jest to wizja niedobra i uwsteczniająca.
Czego zatem Pan życzy swojej, byłej już instytucji?
- Pięknych premier operowych w najlepszym anturażu scenicznym i wielu wspaniałych koncertów. Chciałbym także jeszcze raz podziękować wszystkim osobom, które z życzliwością podeszły do całej idei opery w Białymstoku i z którymi mogłem ten projekt realizować. Lista tych osób jest naprawdę znacząca i znana urzędowi marszałkowskiemu. Mam nadzieję, że one przede wszystkim będą uhonorowane za to, czego dokonały.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny