To 40. wierszy, które wyciągają czytelnika z betonowego miasta, opowiadają o pięknie podlaskiej przyrody, a kiedy już oczyści umysł z nienaturalnego zgiełku świata, zapraszają do podróży w głąb siebie i w głąb samej autorki.
I tu można się zastanawiać - czy jest jakąś eko maniaczką, czy tylko sentymentalną kobietą, którą wzruszy „oszroniony pajęczyną” konik na biegunach. Dobkowska kryjąc się za podmiotem lirycznym delikatnie podpowiada, by łapać chwile, cytując poezję ulicy „ulotne jak ulotka”. Sama jest osobą oszczędną w słowach. W jakby autobiograficznej „Ogrodniczce” pisze o swojej pracy twórczej: „sadzę słowa sieję/rozrzutnie przycinam/przydeptuję wygładzam”. Zapamiętaj zatem czytelniku, to że dostajesz czasem miniaturki jest efektem pielęgnacji „dzikiego buszu”. Takich momentów zastanawiania się nad istotą słowa jako narzędzia sztuki, komunikacji z odbiorcą jest w tomiku więcej.
Jakże nie uśmiechnąć się przy pytaniu „czy słowo może być tylko/lśniącą wydmuszką” rozpoczynającym wiersz „Tezy”
Takie minimalistyczne wołanie o prawo do błędu.
Czasem dzięki takiemu świadomemu błądzeniu można się przecież zanurzyć w urodzie niedalekiego krajobrazu. W wierszu dedykowanym tacie wczesnym rankiem rusza w podróż jakimś autobusem, by zobaczyć wschód słońca nad Narwią „niczym z fotografii Wołkowa”. Bo kto autorkę zna, wie że jej pasją jest również fotografia. Przywołując podlaskiego mistrza fotografii przyrodniczej, krajobrazowej, utrwala w poezji pamięć o legendarnym fotografie. I zawsze można naiwnie wierzyć, że jakiś czytelnik zainteresowany metaforą odkryje dla siebie zdjęcia podlaskich rewirów świętej pamięci Wiktora Wołkowa.
Ale z podróży w poszukiwaniu idealnych kadrów prędzej czy później trzeba wrócić do miasta. Mimo, że można mieć go dość, tego całego „klikania/w internecie kopania”. Pozostać w świecie technologii „wolną dziką różą” - poetka, jak każdy z nas ma prawo do marzeń, nawet nieco trącących wpisami do dziewczyńskiego sztambucha. W swoich „Dzikich ogrodach” w wierszu „Nokturny” Dobkowska przewraca do życiu nieco archaiczną formę wiersza. Choć jest to wiersz biały, metafory momentami przypominają pieśni romantycznych wieszczów, którym było tęskno.
O tym, że autorka twardo stąpa po ziemi może nas przekonać wiersz „Majówki, sielanki”. Z humorem porównuje dzikiego kota dachowca do drapieżnika przypominającego zawziętością filmowego Jasona Bourne’a. Krwiożerczy mruczek dopadł na dachu jakiegoś ptaszka, zaś poetka cieszy się, że może znów nakręcić budzik. Można krzywić się na odwołania do pop kultury, można też cieszyć się, że podczas lektury nie spowijają nas ciągle mgły, wirują opadające liście, czy podglądają wiewiórki na Plantach. Mimo że uwielbiam te zabawne gryzonie od dziecka, nigdy nie widziałem, że w zaroślach płoną ich gorejące oczy, jak ma to miejsce w wierszu „Planty”. Ale skoro był Bourne, odrobina horroru nie zaszkodzi.
Cieszy bardzo wiersz „Dojlidy”. To z kolei literackie wspomnienie granicy pomiędzy Litwą a Koroną, która przebiegała przez dzisiejszy Białystok. A kiedy opadną mgły i wyjmie się głowę z chmur, jak w wierszu „Ścieżka edukacyjna” niech nadal pozostanie zadziwienie cudem życia.
Ufam, że Małgorzata Dobkowska puszcza do odbiorcy oko, kiedy nabiera go patetycznym wstępem: „mam tylko słowo/w materii którego rzeźbię”, by przyrównać się do Wenus z Milo
Zakładam, że w wierszu „Z kokonu” pewna doza autoironii ma obłaskawić istotę cudu języka jako środka artystycznego wyrazu. Dostępnego, a jednocześnie wymagającego cierpliwego i fachowego dłuta, pardon, pióra, ewentualnie komputera. Szczególnie, kiedy na kolejnej stronie pada bezpretensjonalna deklaracja: „dzięki poezji/ wydobywam się na powierzchnię/tańczę na skraju”.
A tańczy Małgorzata Dobkowska zawieszona pomiędzy umiłowaniem natury i pracy w słowie, przyglądaniu się światu w krótkich zachwytach i próbach świata tego opisywania. I jak przywołana na wstępie „Ogrodniczka” kształtuje swoją poezję własnymi narzędziami. I chyba w swoich zachwytach nie jest jedyna.