Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Jarosław Stefaniak: Chcemy dać szansę dzieciom z Afryki

Julita Januszkiewicz [email protected]
Ksiądz Jarosław Stefaniak to proboszcz parafii w Tykocinie
Ksiądz Jarosław Stefaniak to proboszcz parafii w Tykocinie Anatol Chomicz
Ksiądz Jarosław Stefaniak, proboszcz parafii w Tykocinie podczas pobytu w Burundi poznał pracę polskich misjonarek z sierotami i chorymi dziećmi. Tak go to poruszyło, że sam postanowił pomagać. Do akcji "Adopcja Serca" włączyli się chętnie tykocińscy parafianie.

Wystarczyły cztery dni, by w Tykocinie znaleźli się ludzie dobrego serca, którzy chcą pomóc małym Afrykańczykom. To dziewczynka i czterech chłopców.

Najmłodszy Johani ma niespełna rok, najstarszy Elija - 9 lat. Nie mają oni nikogo, nawet nie są jeszcze chrzczone. Nie chodzą też do szkoły.
- Już zebraliśmy ponad 2 tysiące złotych. Jedna osoba od razu wpłaciła 600 złotych - cieszy się ks. Jarosław Stefaniak. Pieniądze prześle misjonarkom na zakup jedzenia, ubrań, leków i przyborów szkolnych.

W Burundi, gdzie mieszkają dzieci brakuje wszystkiego. Ksiądz Stefaniak widział na własne oczy tę biedę.
- Burundi może wydawać się dla nas rajem. Gorący klimat, wszędzie zielono, rosną papaje i ananasy. A tak naprawdę to piekło na ziemi - opisuje. Pojechał tam na zaproszenie przyjaciela, który pracuje w stolicy Burundi - Bużumbura jako nuncjusz apostolski.

Chciał zobaczyć, jak na co dzień działają polskie misje, z jakimi borykają się problemami.
- Pewnie nie skusiłbym się na tę podróż, ale udało mi się kupić bilety po promocyjnej cenie - dodaje.
W ciągu jedenastu dni ksiądz Jarosław z przyjacielem był na misjach Kamenge i Gatara, prowadzonych przez siostry kanoniczki Ducha Świętego. Parafia znajduje się wysoko w górach, w najbardziej przeludnionym rejonie Burundi. Siostry prowadzą tam ośrodek zdrowia. Opiekują się sierotami, biednymi, wdowami, wszystkimi, którzy żyją w ubóstwie.

Ksiądz Stefaniak zobaczył też jak pracuje szpital w Musongatii, nadzorowany przez siostry karmelitanki.

Misjonarze uczą i leczą

- Praca misjonarza to kapłaństwo przez całą dobę - przyznaje ksiądz. - W Afryce są oni potrzebni na co dzień i czuje się to wszędzie. Na jednej misji pracuje kilku misjonarzy. Nie tylko głoszą oni dobrą nowinę i wspierają duchowo ludzi, są również nauczycielami, a także lekarzami i pielęgniarzami.

Misje w Afryce są wspierane przez Caritas Polska, międzynarodową organizację katolicką Pomoc Kościołowi w potrzebie oraz Stolicę Apostolską. Duchowni piszą projekty. Dzięki temu dostają leki, żywność oraz ubrania. Za finansową pomoc z zagranicy budowane są także szkoły, szpitale oraz studnie. Ale mimo tych dotacji, jak zauważył ksiądz, brakuje lekarzy i średniego personelu. Widział chociażby niedawno wybudowany blok operacyjny szpitala w Musongatii. Budynek stoi pusty, bo nie ma komu w nim pracować. Kolejny problem to brak karetek pogotowia. Szpitale nie zapewniają też posiłków, chorzy muszą je sobie sami zorganizować.

Najczęściej jedzenie przynoszą im najbliżsi.
- W wyposażeniu szpitale przypominają nasze z lat 70 - 80. Budynki wyglądają solidnie. Widziałem normalne łóżka, podczas, gdy w domach ludzie śpią właściwie na podłodze. Warunki są w miarę dobre, nad każdym chorym są rozpięte moskitiery - opowiada ksiądz.
Państwo nie angażuje się w ochronę zdrowia mieszkańców, jedynie prowadzi prowizoryczną pomoc emerytalną, jeśli w ogóle ktoś doczeka emerytury. Ludzie tam średnio dożywają około 50 lat.

Bieda jest na każdym kroku

Burundi (liczące ponad 10 mln ludzi) jest jednym z najbiedniejszych państw świata. Od 1993 do 2005 roku toczyła się tam wojna domowa na tle etnicznym (pomiędzy dominującą liczebnie grupą Hutu a mniejszością Tutsi). Jej skutki widać do dzisiaj. Kraj może funkcjonować głównie dzięki pomocy z zewnątrz. Jednak pomoc ta nie zawsze trafia do najbardziej potrzebujących.

Dlatego praca misjonarzy i misjonarek jest konieczna, chociaż bywa czasami bardzo niebezpieczna.
- Niedawno we wrześniu 2014 roku zamordowano, w odwiedzanej przeze mnie dzielnicy Bużumbury, trzy włoskie siostry - przypomina ksiądz Stefaniak.
Najważniejszy i najbardziej poważny problem w Burundi to brak wody. Miejscowi najczęściej czerpią ją wprost z jeziora.

Zdarza się, że na północy kraju, wysoko w górach korzystają ze źródeł, bo z rzek płynących niżej nie da się pić wody, gdyż niesie ona ze sobą duże ilości mineralnych składników.
- Nie wyobrażałem sobie, że woda może być tak brudna. W Polsce krowa nie chciałaby jej wypić - opowiada ksiądz Stefaniak.
W Burundi nad jezioro po tę brudną wodę przychodzi mnóstwo osób. Maluchy dźwigają ciężkie, nawet ponad dziesięciolitrowe baniaki. Takich dzieci żyjących w skrajnej nędzy są tysiące. Są niedożywione, bo ich rodziców nie stać na jedzenie. - Proszę sobie wyobrazić, że ojciec wielodzietnej rodziny dziennie zarabia, w przeliczeniu na naszą walutę, około dwóch złotych. Wystarczy mu to tylko na dwa małe bochenki chleba - opowiada ksiądz Stefaniak.

Ludzie mieszkają w tragicznych warunkach, w rozsypujących się domach. O higienie osobistej nie ma mowy. Łazienka to osłonięte parawanem z bambusa miejsce przy domu, czasami blisko ulicy. Nie ma kanalizacji, jest jedynie płynący obok ulicy rynsztok, zaś na wsi i tego brakuje. Nic więc dziwnego, że ludzie chorują.

Burundi zmaga się z epidemią malarii i AIDS, na które umierają dzieci. W jednym ze szpitali misyjnych ksiądz Stefaniak widział dziesięciomiesięczną dziewczynkę. Jej chora na AIDS matka zmarła przy porodzie. Ojciec, który zaginął w Kongo, zdążył tylko nadać córeczce imię Miłość. Zaopiekowała się nią ciocia. Czy jest zdrowa, okaże się za osiem miesięcy. Wtedy siostry zrobią jej test w kierunku zakażenia wirusem HIV.

Dzieci, które chodzą do szkół przy parafiach, mają szczęście. Dostają jedzenie oraz ubrania. Jak opowiada ksiądz, te, które się nie uczą, chodzą najczęściej w łachmanach. Ich rodziców nie stać na zakup ubrań, książek, przyborów szkolnych ani zabawek.
Można pomóc

Dlatego szansą na lepsze życie dla małych mieszkańców Burundi jest program "Adopcja Serca". Każdy może pomóc i włączyć się w tę akcję. Za pieniądze wpłacane przez adopcyjnych rodziców zgromadzenia zakonne działające w krajach Trzeciego Świata kupią leki, jedzenie oraz inne potrzebne rzeczy. Z kolei adopcyjni opiekunowie dostają informacje o postępach w nauce dziecka, ksero jego świadectw, aktualne zdjęcia oraz listy.

Tykocińscy parafianie uratowali życie 18-latki z Konga

Na razie ksiądz Stefaniak z parafianami pomaga pięciorgu dzieciom. Ale jak mówi, będzie prosił o przydzielenie kolejnych małych.
- Czeka nas solidna praca. Zamierzałem wybudować studnię. Niestety kosztuje to 30 tysięcy złotych, więc zrezygnowałem. Ale na jakiś czas, bo jeśli spotkam kogoś, kto chciałby pomóc w zrealizowaniu tego pomysłu, powrócę do tej idei. To życie musi podsuwać działania - tłumaczy ksiądz Jarosław.

Wierzy w ludzką dobroć i serce. Niedawno jego parafianie ufundowali operację dla ciężko chorej 18-letniej mieszkanki Konga. To była spontaniczna i niespodziewana akcja. Proboszcz Stefaniak zadzwonił do zakonnic w Burundi, by poinformować o efektach zbiórki pieniężnej dla dzieci. I nagle usłyszał, że natychmiast są potrzebne pieniądze dla poważnie chorej Joseliny, która trafiła tam do szpitala.
- To było błaganie o pomoc. Taki zabieg kosztuje milion franków burundyjskich. Dziewczynie groziła śmierć, bo zainfekowane były narządy słuchu. Choroba rozszerzała się na mózg. Zakonnice nie miały pieniędzy, by uratować chorą - opowiada.

Chwila wahania. Ksiądz nie wiedział co ma robić. Pieniądze były przecież zbierane dla dzieci z Burundi. A tu nieoczekiwanie wypadł tak ważny wydatek. Jak się potem wytłumaczy tykocinianom. Na szczęście znalazły się dwie życzliwe osoby, które przekazały 2,2 tys. zł na operację Joseliny. Jej życie zostało uratowane.
- Kilka dni temu zadzwoniłem do Kamenge. To najbiedniejsza peryferyjna dzielnica Bużumbury, stolicy Burundi. Dowiedziałem się, że operacja trwała sześć godzin i przebiegła pomyślnie - mówi ksiądz Jarosław Stefaniak. - Chora powolutku wraca do zdrowia. Niebawem wyjdzie ze szpitala.

Chciałby wrócić do Afryki

Ksiądz Stefaniak marzy, by w przyszłości znowu odwiedzić misje i spotkać się z adoptowanymi dziećmi. Ale jak na razie przeszkodą są drogie bilety lotnicze. W lutym w obie strony za lot ksiądz zapłacił 2200 złotych. Podróż była bardzo uciążliwa. W Dubaju, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie miał przesiadkę, na lotnisku spędził dwanaście godzin. Potem doleciał do Nairobi w Kenii, a stamtąd do Burundi. Bezpośredni i mniej męczący lot z Brukseli do Burundi kosztuje ponad 5 tysięcy złotych. To na kieszeń księdza zbyt duża kwota.

- Za te pieniądze można utrzymać wiele afrykańskich sierot, kupić leki chorym. Za samą cenę biletu tyle można dobrego zdziałać, chociaż pokusa powtórnego spotkania z misjonarkami i misjonarzami oraz dziećmi nie słabnie - mówi ks. Stefaniak. Na razie cieszy się z dobra, którym może obdarować dzieci z Burundi. I liczy, że zgłosi się więcej chętnych do pomocy, nie tylko z Tykocina. - Już wiem, że zdjęcia z Afryki, które zamieściłem na Facebooku ogląda wiele osób - mówi ksiądz.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny