Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Grzegorz Misijuk: Bieżeństwo było wielkim dramatem Podlasia

Tomasz Mikulicz
Ks. Grzegorz Misijuk, Proboszcz parafii św. Jerzego
Ks. Grzegorz Misijuk, Proboszcz parafii św. Jerzego Parfia Świętego Jerzego
Panika rodzi obsesyjny strach. Batiuszka mógł w cerkwi powiedzieć, że idzie wojna i niech każdy ratuje się jak może. Wierni mogli to zrozumieć, jako zachętę do ucieczki.

Lipiec i sierpień 1915 roku. Początkowa faza I wojny światowej. Wojska niemieckie przerywają linię frontu i idą na wschód. Około 3 milionów wyznawców prawosławia zamieszkujących zachodnie gubernie Cesarstwa Rosyjskiego (w tym około 800 tysięcy mieszkańców z - obejmującej tereny Podlasia - guberni grodzieńskiej) rusza w głąb Rosji. Rozpoczyna się tzw. bieżeństwo, czyli trwająca latami tułaczka, która w wielu przypadkach kończy się śmiercią. Kto jest za to odpowiedzialny? Niektórzy mówią, że to car nakazał tutejszym urzędnikom i duchownym straszyć okoliczną ludność niemieckimi pogromami, po to by zastosować - znaną już z walki z wojskami napoleońskimi - taktykę spalonej ziemi.
Ks. Grzegorz Misijuk, proboszcz prawosławnej parafii pw. św. Jerzego w Białymstoku:
- Carskie władze miały swoje problemy. Oprócz nadciągających wojsk, w kraju było sporo niepokojów wewnętrznych. Mieszkańcy Podlasia nie byli władzom do niczego potrzebni. Bieżeństwo zaczęło się od panicznego strachu przed wojskami niemieckimi, które miały się dopuszczać wielkich okrucieństw. Dziś, gdy padnie słowo "wojna“, mamy mnóstwo źródeł informacji o jej przebiegu i niebezpieczeństwach, które ze sobą niesie. Kiedyś tak nie było. Nieraz zwykłą plotka stawała się postrachem.

W książce Bożeny Diemjaniuk "Bieżeńcy“ z 2005 roku jest mowa o tym, że podobno do wyjazdu namawiało też prawosławne duchowieństwo, np. podczas nabożeństw.

- Panika rodzi obsesyjny strach. Batiuszka mógł w cerkwi powiedzieć, że idzie wojna i niech każdy ratuje się jak może. Wierni mogli zrozumieć to jako zachętę do ucieczki.

Faktem jest jednak, że zanim w głąb Rosji zaczęły napływać fale uciekinierów, najpierw tutejsi proboszczowie wysyłali tam cerkiewne dzwony, czy ikony.

- Co do dzwonów, to jest to nieprawda. Były one raczej zakopywane w ziemi. Nikt by przecież nie wziął na, ciągniętą przez konie, furę dodatkowego ciężaru. Zresztą, duchowni wiedzieli, że wywiezione dzwony zostałyby najpewniej przetopione na kule armatnie. Co do ikon, to rzeczywiście były one zabierane. Dotyczyło to jednak tylko najcenniejszych z nich, przede wszystkim tych, które słynęły z cudów.

Zaraz po tym, jak ludzie opuścili swe siedliska, zaczęły się pożary. Na pewno ich sprawcami nie byli Niemcy, bo jeszcze tu nie doszli, kiedy to się działo. W takim razie kto podpalał?

- Są ludzie, którzy uważają, że gdy wdepczą drugiego człowieka w błoto, to sami staną się więksi. Tak jest teraz, tak było i wtedy. Podpalanie domostw nie było na pewno jakimś działaniem zorganizowanym. W jednej wiosce robili to ci, którzy zostali i np. nie lubili się z tymi, którzy wyjechali. W innej - jakaś osoba, która miała, powiedzmy, zapędy piromańskie. Wiadomo, że po przejściu frontu wszystko można było zwalić na Niemców, więc ci którzy zostali, mogli czuć się bezkarni. Nie ma sensu dorabiać ideologii do ludzkiej podłości. Ogień mógł być zresztą zaprószany również przez samych bieżeńców, którzy wychodzili z założenia, że skoro opuszczają swój dom, to lepiej go podpalić, niż wystawić na pastwę złodziei.
Po opuszczeniu swoich ziem, bieżeńcy wędrowali coraz to dalej na Wschód. Znanych jest mnóstwo relacji o tym, że wszędzie byli bardzo życzliwie przyjmowani przez tamtejszą ludność, która dzieliła się z nimi każdym, przysłowiowym kawałkiem chleba. Przecież ci ludzie sami też nie mieli łatwo.

- Nieraz człowiek biedny pomoże nam szybciej niż ten, któremu nic nie brakuje. Moja babcia, która zawędrowała aż pod Kazań opowiadała, że rodzina, u której mieszkała, wysłała nawet jej dzieci do szkoły. Bieżeńcy dostawali od tamtejszej ludności dach nad głową i jedzenie. W zamian pomagali w pracach na gospodarstwie. Wszyscy razem żyli i razem pracowali.

Szczęście w nieszczęściu trwało do wybuchu rewolucji, kiedy bolszewicy najeżdżali wsie i mordowali ich mieszkańców. Bieżeńcy znaleźli się między młotem, a kowadłem i postanowili wracać do domu. Kto wie, może gdyby nie rewolucja, ich potomkowie żyliby na Wschodzie do dziś?

- Nie sądzę. Bieżeńcy wcześniej, czy później by wrócili. To tutaj był przecież ich dom. Jako dziecko słuchałem opowieści babci, która wciąż powtarzała, że przez cały okres bieżeństwa wszyscy bardzo chcieli wrócić. Nostalgia była bardzo silna.

Ci, którzy podczas podróży powrotnej nie umarli np. od chorób i szczęśliwie docierali do granic tworzącego się właśnie państwa polskiego, nazywani byli przez nową administrację "bolszewickie szpiony“. Nieraz lądowali w polskich więzieniach.

- Niestety, dużo było i takich przypadków. Wiadomo, że powracający byli niewygodni dla tych, którzy nigdzie się stąd nie ruszali. Wciąż jednak była nadzieja, że kiedy wrócą na swoje, to nikt nim nie odmówi ich ziemi. Mój dziadek przez cały okres bieżeństwa miał przy sobie akty własności gruntów. Polskie władze zazwyczaj przestrzegały prawa własności z czasów zaborów, więc nie było z tym problemu. Zresztą wiele pól leżało odłogiem. Gorzej sytuacja przedstawiała się jeżeli chodzi o odbudowę spalonych domów. Bieżeńcy musieli też często pracować jako parobkowie, by zarobić na kupienie ziarna na pierwszy po powrocie zasiew.

Już za cztery lata minie sto lat od rozpoczęcia się bieżeństwa. Może środowisko prawosławne powinno więcej niż do tej pory o tym mówić, tak by problem ten zaistniał w świadomości ludzi, którzy nie mają nawet pojęcia, że takie zjawisko w ogóle miało miejsce.

- To prawda, że jest taka potrzeba. Musimy przełamać tu pewne stereotypy, jak chociażby ten mówiący o tym, że skoro uciekali do Rosji, to po co wracali i czegoś tam jeszcze chcieli. Trzeba jednak pamiętać, że o bieżeństwie należy mówić słowami, które nie ranią. Kiedy kilka lat temu zaczynaliśmy tworzyć program o Prawosławiu w Telewizji Białystok pojawiały się obawy, że podzielimy tym społeczeństwo. Przyjęliśmy więc taką formułę, że będziemy mówić o tym, co łączy prawosławnych i katolików, a nie o tym co dzieli.
Nazwaliśmy więc nasz program "U źródeł wiary“ i do dziś opowiadamy w nim m.in. o wspólnych źródłach obu religii i powtarzamy, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. Program jest ceniony także przez środowiska katolickie. Myślę, że jeśli tak podejdziemy do sprawy, to o bieżeństwie będzie można swobodnie dyskutować.

Pamiętajmy, że to wszystko stało się przecież na naszej wspólnej ziemi, należącej tak samo do katolików, jak i prawosławnych. Tylko ten, kto nie zna polskiej historii będzie wysyłał nas do Rosji i mówił, że prawosławni to "Ruscy“.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny