Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Penderecki: Najważniejsze jest, żeby mieć odwagę być sobą w muzyce

Urszula Krutul
- Trzeba się odważyć być sobą - mówi Krzysztof Penderecki
- Trzeba się odważyć być sobą - mówi Krzysztof Penderecki Andrzej Zgiet
Cieszę się, że wychowałem i wykształciłem się w Polsce. Bo jak pojechałem później w świat, to zawsze byłem najlepszy - mówi Krzysztof Penderecki. Znakomity muzyk był gościem na otwarciu sezonu w Operze.

Kurier Poranny: Jak się zaczęła Pana droga muzyczna. Pierwsze utwory komponował Pan ponoć w wieku 8 lat...

Krzysztof Penderecki: Nawet siedmiu (śmiech). Pamiętam, że mój pierwszy utwór był na urodziny mojej babci. Napisałem poloneza na skrzypce z fortepianem. Ja grałem na skrzypcach, ojciec na fortepianie. Jak dzisiaj pamiętam, bardzo byłem wzruszony, że mi się udało. Bo bardzo kochałem moich dziadków. Właściwie to był mój początek. Potem ojciec chciał, żebym został albo architektem, bo bardzo dobrze malowałem, albo muzykiem. Ale raczej skrzypkiem. O kompozytorze wtedy jeszcze nikt nie marzył.

A jak muzyka trafiła do Pana domu? Ojciec adwokat, dziadek - dyrektor banku?

Tak, ale ojciec całe życie chciał być też muzykiem. Ale kiedy dorastał, na początku zeszłego wieku, to nie był zawód, z którego można było wyżyć i utrzymać rodzinę. Szczególnie w takim małym miasteczku jak Dębica. Ojciec uważał, że powinienem się nauczyć grać. Ale chciał, żebym skończył jakieś normalne studia. Dla dziadka mój zawód to był muzykant. I mówił zawsze: Krzysiu, jak ty zostaniesz muzykantem, to z czego ty będziesz żył? (śmiech) Ale ja się uparłem. Poprosiłem ojca, żeby wysłał mnie na rok do Krakowa, na lekcje prywatne. Uczyłem się teorii, gry na skrzypcach. I tak mnie to wciągnęło, że już po roku wiedziałem, że to jest moja droga. Zapisałem się do średniej szkoły muzycznej, 5 lat zrobiłem w 2 lata i potem od razu poszedłem do wyższej szkoły.

A nie było trochę żal dzieciństwa?

Nie. Ja tak dużo nie ćwiczyłem. Byłem normalnym dzieckiem, bawiłem się z kolegami. Nie bardzo byłem też posłuszny, tak jak normalny chłopiec.

I często też dostawał Pan pieniądze od dziadka na słodycze?

Tak! Była taka bardzo śmieszna historia. Myśmy przyjaźnili się z Żydami, żyliśmy w końcu w żydowskim mieście. Pamiętam, że naprzeciw naszego, zresztą bardzo pięknego domu były dwa sklepy: jeden katolicki, a drugi żydowski. W tym żydowskim były o wiele tańsze i lepsze cukierki. Oczywiście dziadek popierał Polaków. Zawsze mówił: Krzysiu daję ci tu pieniądze, ale żebyś u Żyda nie kupował, tylko w polskim sklepie (śmiech). Jak dzisiaj to pamiętam.

I jakie słodycze Pan kupował?

Uwielbiałem tak zwane mordoklejki - krówki. Tak sklejały, że nie można było nawet ust otworzyć.

A teraz najbardziej Pan lubi pierogi z borówkami?

No tak. I polską kuchnię. Z niejednego pieca chleb jadłem, po całym świecie. A potem, w pewnym wieku dojrzałem i wróciłem do polskiej kuchni. Taką najbardziej teraz lubię.

Lubi Pan też muzykę. W Białymstoku, nasi operowi muzycy zagrali na inaugurację sezonu Pana kompozycję „Powiało na mnie morze snów… Pieśni zadumy i nostalgii”. Jak się Panu z nimi pracowało?

Znakomicie. Po pierwsze, byli przygotowani. Zanim ja zacząłem z nimi ćwiczyć, było kilka prób. A to bardzo ważne. Tutaj jest dobra atmosfera, muzycy chcą grać, idą za muzyką. Rozumieją teksty. To duży utwór, godzinny - soliści, chór, orkiestra - utrzymać napięcie nie jest wcale tak prosto. Na szczęście tutejsza orkiestra jest bardzo dobrze przygotowana. Oczywiście czasem coś komuś powiem, przypomnę, ale ogółem jest wysoki poziom.

Jakby Pan ich ocenił na tle europejskich muzyków czy innych polskich, z którymi Pan grywał?

Europejskie orkiestry są tak różne, że trudno tutaj porównywać. Ale jeśli chodzi o Polskę, to białostocka orkiestra jest bardzo dobra. Jedna z lepszych.

Czy to prawda, że w muzyce najtrudniej być sobą?

Trzeba się odważyć być sobą. Jak w Polsce panował neoklasycyzm, ja pisałem wtedy tren, zupełnie obrazoburczą muzykę. I byłem sobą. A potem, jak już przeszedł ten okres i wszystko już w tym stylu napisałem, w pasji wróciłem do muzyki neoklasycznej - w pewnym sensie. I też byłem sobą. I to była odwaga. Bo wtedy wszyscy kompozytorzy bardzo na mnie naskakiwali, bo nie potrafili pisać normalnie.

A jak to jest z sukcesem w Polsce?

Tak jak na całym świecie. Nie ma różnicy. Ludzie i tutaj, i za granicą bywają tacy sami - zawistni, podejrzliwi. Środowisko artystyczne zawsze inaczej reaguje, bardziej spontanicznie. Ale ja się cieszę, że wychowałem i wykształciłem się w Polsce. Bo jak pojechałem później w świat, to zawsze byłem najlepszy. Uczyłem się też prywatnie, wiec jestem biegły w kontrapunkcie. A to w muzyce jest najważniejsze, żeby potrafić równocześnie myśleć w kilku warstwach. A to dzisiaj potrafi bardzo niewielu kompozytorów.

Młodym radziłbym szukanie samego siebie w tym wielkim chaosie. Bo tylko ci mają szansę przeżycia, którzy się odnajdą

Słucha Pan muzyki dla przyjemności?

Nie. Mnie to przeszkadza. Ciągle jestem zajęty pisaniem, ciągle mam jeszcze niedokończone utwory. Już myślę co będzie następne i kolejne. Oczywiście czasem mi się zdarza, że idę na koncert. Ale trochę szkoda mi czasu. Wolę pisać.

A jak się słucha siebie to jak to jest?

Jest pewna przyjemność, że utworu który ma jednak prawie godzinę wszyscy słuchają, wszyscy są zaangażowani. To nie jest jakaś pustka, nie ma tam pustonucia, jest za to muzyka. Szczególnie, że ja przez całe życie piszę do tekstu. Niektórzy mówią, zarzucają mi, że zgubiłem gdzieś awangardę. A ja piszę taką samą muzykę. Poza wyjątkiem może 3 lat, gdzie pisałem coś nieco innego.

Na emeryturę się Pan nie wybiera?

No skąd. Nawet o tym nie myślę. W moim zawodzie nie ma czegoś takiego. Co ja bym robił na emeryturze?

Może zajmowałby się Pan ukochanym ogrodem?

Pewnie tak. Trochę mam za mało czasu dla mojego ogrodu, przyznaję się. Ale nie da się zrobić wszystkiego. Naprawdę jestem bardzo zajętym człowiekiem. Z Białegostoku jadę do Londynu, później do Hong Kongu. Cały czas gdzieś mnie gna. Podróżuję. Ale najbardziej lubię mój stół, gdzie mogę usiąść i pisać. A piszę w Krakowie albo w Lutosławicach.

Lubi Pan wracać do Polski?

Wyjechałem z Polski w 1966 roku. Razem z żoną. I wtedy myślałem, że już nie wrócę, bo ten świat był inny. To co było kiedyś, a co jest teraz, dzieli ogromna przepaść, jest olbrzymia różnica. Ale teraz sobie nie wyobrażam, żebym żył gdzie indziej. Mieszkam w Krakowie i w Lutosławicach. Cieszę się, że powstał wspaniały instytut mojego imienia, gdzie kształcimy młodych, zdolnych muzyków, wykonawców. Ale nie kompozytorów. Na kompozytora trzeba się kształcić gdzieś z 12 lat, tak myślę.

A co by Pan radził tym młodym muzykom?

Szukanie samego siebie gdzieś w tym wielkim chaosie. Bo tylko ci mają szansę przeżycia, którzy się odnajdą. A to jest bardzo trudne.

Czego można Panu życzyć?

Czasu. Bo często chcę coś pisać, a muszę wyjechać. Kiedyś pisałem też w drodze, teraz już nie. Muszę być w domu.

Krzysztof Penderecki

Wybitny kompozytor, dyrygent i pedagog muzyczny, przedstawiciel tzw. polskiej szkoły kompozytorskiej w latach 60.

Urodził się 23 listopada 1933 roku w Dębicy, w woj. podkarpackim. Ma troje dzieci - Beatę z pierwszego małżeństwa oraz z małżeństwa z Elżbietą Penderecką: Łukasza i Dominikę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny