Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koza odwiedziła białostocki magistrat. To nie prima aprilis

Andrzej Lechowski dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
W białostockim magistracie nieoczekiwanie pojawił się dziwny petent. Siedzący w sieni urzędu tuż przy drzwiach woźny w pewnym momencie ocknął się i zobaczył stojącą przed nim kozę. Nie zważając na powagę urzędu, ruszyła w stronę korytarza i zaczęła sobie w najlepsze spacerować. Woźny krzyknął: Gdzie koza lezie?

Niejeden rozwścieczony, odprawiony z kwitkiem petent, wychodząc z urzędu na myśl o zapracowanych urzędnikach przywoływał w pamięci wizerunki skądinąd sympatycznych osłów, krów, gęsi, ale żeby tak spotkać w urzędzie prawdziwą kozę!

W Białymstoku i owszem, wszystko mogło się zdarzyć. W środę 4 lipca 1923 roku ruch w magistracie był umiarkowany. Wiadomo - kanikuła. W sieni urzędu, na krzesełku ustawionym tuż przy drzwiach przysypiał woźny. W pewnym momencie ocknął się i zobaczył stojącą przed nim kozę, "taką prawdziwą na 4 żywych i ruchomych nogach".

Koza nie robiąc sobie nic z powagi urzędu ciekawie rozglądała się po sieni i powoli truchtając udała się w kierunku korytarza.

Tego było dla woźnego za wiele. Nikt z białostoczan nie mógł, ot tak sobie wparować do magistratu, a tu tymczasem taka koza, niczym sam prezydent, nie mówiąc nic i nie pytając nikogo o pozwolenie pakuje się bez słowa do urzędu!

Na krzyki woźnego: gdzie lezie koza jedna - z pokoi wyglądać zaczęli zaintrygowani urzędnicy. Pytali, czy to kozę czy siebie, po co przyszła i skąd? Oczywiście pytania zostały bez odpowiedzi.

Tymczasem koza poczuła się jak u siebie i z ufnością spoglądała na swoich nowych kolegów.

Cóż było robić. Zaprowadzono ją na magistrackie podwórze. W następnych dniach urzędnicy prześcigali się w dogadzaniu jej. A ona apetyt miała, że hej. Ale nie była to bezinteresowna chęć pomocy biednej kózce. Po cichu liczono na darmowe, własne kozie mleko.

Nic z tego nie wyszło. Koza okazała się niemleczna. Tego urzędnicza brać nie mogła puścić płazem. To ona z sercem na dłoni do bydlęcia, a ono nic! I tak to kozę po tygodniu z magistratu pognano.

O wiele więcej wyrozumiałości mieli policjanci z I komisariatu przy Warszawskiej 3. Otóż zaraz po trzeciomajowym święcie w 1925 roku zjawiła się w tym dostojnym gmachu "koza maści białej z rogami, młoda niedojna". (Nie ma to jak spisać dokładnie personalia).

Policjanci bez tej obrzydliwej przebiegłości cechującej urzędników przygarnęli błąkające się stworzenie, słusznie twierdząc, że mimo, że koza, to swój rozum ma. Zgubiła się w było nie było dużym mieście, to i gdzie miała iść po pomoc jak nie na policję.

No i na policyjnym wikcie koza przeżyła blisko miesiąc, aż upomniał się o nią właściciel.

Natomiast inna z białostockich kóz zrobiła karierę medialną. Słyszała o niej cała Polska. A stało się to za sprawą walki miejskiego fiskusa z właścicielami kin. Poszło o podatek od widowisk. Dotychczasowy, wynoszący 25 proc. magistrat postanowił podwyższyć do 40 proc.

Jednocześnie zapowiedziano, że ten podwyższony obowiązywać będzie od września do maja, a więc wtedy, gdy kina były pełne widzów i w związku z tym dochody właścicieli były najwyższe.

W pozostałe, letnie miesiące, gdy z frekwencją było marnie, podatek wynosić miał 20 proc.

Na takie zdzierstwo właściciele kin nie mogli się zgodzić. Prowadzone z magistratem rozmowy nie dały żadnego efektu. W związku z tym 28 lutego 1927 roku kiniarze zamknęli kina. Opinia była jednoznaczna, że strajk ten "przyjmuje charakter przewlekły i białostoczanie prawdopodobniej na dłuższy czas będą pozbawieni widowisk kinowych".

W pierwszych dniach marca w wojnie magistracko-kinowej użyto tajnej broni, a mianowicie kozy! Chcąc ośmieszyć przeciwnika, a jednocześnie myśląc, że konflikt w sprawie podatków nabierze szerokiego rozgłosu, właściciele kin wynajęli pewnego dżentelmena, który za niewygórowaną opłatą zgodził się przez kilka dni z rzędu jeździć oklep na kozie przed samym wejściem do magistratu.

Wszystkie agencje prasowe podchwyciły ten niezwykły news. Pisano jak to "generalny kino sztab białostocki postanowił objechać swego przeciwnika z frontu i z tyłu na kozie". Uważano, że "jest to sprytny manewr i bardzo dowcipna akcja".

Opinia publiczna była raczej po stronie właścicieli kin. Ten kozi manewr, "trik białostockich kino-dyrekcji, rozweselił nie tylko Białystok lecz całą Polskę".

Przez następne tygodnie obie strony wydawały sążniste, zawiłe komunikaty, aż w kwietniu osiągnięto kompromis. Kina zostały otwarte. Kinobywalcy, jak wówczas nazywano kinomanów, ruszyli tłumnie do Apollo czy Modernu. Zawdzięczali to poczciwej, bezimiennej, traktowanej często z głupia frant kozie.

Miało też to sympatyczne zwierzą swój udział w historii białostockiej ortografii. W pierwszych dniach czerwca 1925 roku zrobiło się nadzwyczaj ciepło. Białostoczanie gremialnie wybrali się nad Supraśl, do Jurowiec. Jakież było ich zdziwienie, któremu towarzyszyły gromkie śmiechy, gdy na łączce, na której poprzednimi laty beztrosko wylegiwali się. zastali tablicę z takim oto napisem: "Surowo wzbroniono Spacery gry u piłke nożne tłuczenie zboża a także pasenie Kuz i Kruw i Kumpiele. Winni będą Karani Sądem".

Żartownisie powiadali, że pisała to jakaś koza z Wasilkowa, mrucząc pod nosem: a raz kozie śmierć.

Czytaj e-wydanie »

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny