Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kilimandżaro zdobyte przez Grzegorza Łosia. Pierwszy supraślanin na górze

Janka Werpachowska
Grzegorz Łoś jako pierwszy supraślanin zdobył szczyt.
Grzegorz Łoś jako pierwszy supraślanin zdobył szczyt. Archiwum prywatne
Grzegorz Łoś jest prawdopodobnie pierwszym mieszkańcem Supraśla, który zdobył Kilimandżaro. 25 września flaga z herbem Supraśla załopotała na najwyższym szczycie tego masywu, Uhuru Peak.

Afrykańska przygoda Grzegorza Łosia zaczęła się trzy lata temu w Finlandii. Bo właśnie wtedy, kiedy wdrapał się na niezbyt wysoką górkę - zaledwie 1500 metrów n.p.m. - stwierdził, że następnym szczytem do zdobycia jest Kilimandżaro.

- Joenkielinen to góra za kołem polarnym. Strasznie dała mi w kość - wspomina Grzegorz Łoś. - Walczy się nie tylko z wysokością, ale i z niską temperaturą, wiatrem, śliskim podłożem. Pomyślałem, że skoro tej nieprzyjaznej górze dałem radę, to na pewno bez problemów wejdę na Kilimandżaro.

Trzy lata życia marzeniami

To było mocne postanowienie: pojechać do Afryki i wejść na Kilimandżaro. Grzegorz solidnie przygotowywał się do tej wyprawy teoretycznie. Czytał wspomnienia tych, którzy już zdobyli Dach Afryki. Nie zaniedbywał też utrzymywania dobrej kondycji fizycznej.

- Mieszkam w Supraślu, a to świetne miejsce do uprawiania narciarstwa biegowego - mówi. - W Puszczy Knyszyńskiej są piękne, malownicze szlaki. Od lat uprawiam ten sport, oczywiście amatorsko, rekreacyjnie. Podczas wspinaczki, a jeszcze bardziej podczas schodzenia z Kilimandżaro, przekonałem się, że to zamiłowanie do biegówek bardzo mi pomogło. Sprawne stawy kolanowe i silne mięśnie ud to podstawa.

W tym roku Grzegorz znalazł ofertę biura podróży, specjalizującego się w organizowaniu wypraw dla turystów oczekujących czegoś więcej, niż leżak pod palmą na tropikalnej plaży i drink z parasolką. Wybrał dwutygodniową wycieczkę do Afryki, w której programie było zdobywanie najwyższego szczytu tego kontynentu - Kilimandżaro.

- To nie jest tania zabawa - śmieje. - Za cenę takiej wycieczki można mieć na przykład niezłej klasy, używany samochód. Ale nie wahałem się. Wspomnienia po tej wyprawie zostaną mi do końca życia. To jest naprawdę bezcenne.
Ostatnie przygotowania

Zanim we wrześniu poleciał do Afryki, musiał przejść wymagane przez organizatora wycieczki badania lekarskie, które potwierdziły, że ogólny stan zdrowia i kondycja fizyczna pozwalają na podjęcie takiego wysiłku, jak wspinaczka wysokogórska.

Ciepłe ubranie w Afryce to podstawa

Jak każdy turysta, wybierający się do Afryki, musiał też zaszczepić się przeciwko chorobom tropikalnym.

- W tamtych rejonach szczególnie groźna jest żółta febra - opowiada Grzegorz Łoś. - I chociaż we wrześniu podobno już nie ma plagi komarów, które ją roznoszą, jednak zaszczepić się trzeba. Bo jak się ma pecha, to nawet o tej porze roku można trafić na komara.

Do niemałych kosztów afrykańskiej wyprawy trzeba dodać jeszcze wydatki na niezbędny sprzęt. Na tym nie można oszczędzać. Wysokiej jakości buty trekkingowe, lekkie ale ciepłe ubranie, śpiwór sprawdzający się w ujemnych temperaturach - to podstawowe wyposażenie turysty, porywającego się na Kilimandżaro.

- Trzeba też mieć kije trekkingowe, które trochę się różnią od tych przeznaczonych do uprawiania nordic walking - podkreśla Grzegorz Łoś. - Są od nich mocniejsze, inna jest też technika posługiwania się nimi. Kije trekkingowe bardzo pomagają we wspinaczce pod górę, a przy schodzeniu w dół ich użycie wpływa na zmniejszenie obciążenia kolan i kręgosłupa.

Pozostałych dziewięcioro uczestników wycieczki Grzegorz poznał dopiero na lotnisku w Warszawie. Towarzystwo było z całej Polski.

- I wtedy dowiedziałem się, że jestem w dziesięcioosobowej grupie najstarszy - opowiada. - Następny w tym rankingu był pięćdziesięciolatkiem, a ja w grudniu skończę sześćdziesiątkę.

Na rozgrzewkę Ngorongoro

Po przylocie do Tanzanii turyści z Polski mieli kilka dni na zwiedzanie największych atrakcji tego kraju - oczywiście poza Kilimandżaro.

- Rezerwat Ngorongoro, z ogromnym wygasłym kraterem wulkanu o tej samej nazwie to prawdziwa arka Noego, wręcz raj na ziemi - opowiada Grzegorz Łoś. - Byliśmy na safari, które jest niepowtarzalną okazją do oglądania z tak bliskiej odległości, w warunkach naturalnych, dzikich zwierząt afrykańskich.

Byli też na dnie krateru, który dzisiaj wygląda jak wielka niecka, na której dno zjeżdża się ponadtrzykilometrową drogą. Na jej pokonanie mogą się pokusić tylko dobre samochody terenowe.

Grzegorz Łoś jest artystą plastykiem, wielkie znaczenie mają dla niego przeżycia natury estetycznej. A tych Afryka dostarcza wrażliwemu obserwatorowi niemało.

- Tereny pustynne, niesamowite formacje skalne, kolory ziemi, przedziwne wschody i zachody słońca - tego się nie da opisać. Fotografia też nie odda wszystkiego. Niektóre zjawiska na niebie trwają moment i znikają. Nie ma innej rady: trzeba to zobaczyć i zapamiętać.
Kilimandżaro - skarb narodowy

- Przed bramą, przez którą wchodzi się na szlak wiodący na ośnieżone szczyty Kilimandżaro, stoją uzbrojeni żołnierze - opowiada Grzegorz. - Nie ma mowy, żeby wszedł tam turysta indywidualny. Wpuszczane są tylko grupy zorganizowane, z przewodnikiem i gromadą tubylców do obsługi wyprawy.

Góra leży na pograniczu Tanzanii i Kenii. Kiedyś oba te państwa rywalizowały między sobą o monopol na organizowanie ekspedycji wysokogórskich. Teraz turyści podążają na szczyt i od strony Tanzanii, i Kenii.
Samo podejście na wysokość niemal 6 tysięcy metrów i powrót na dół rozłożone jest w czasie. Zajmuje cztery-pięć dni.

- Trwa to tak długo, ponieważ w drodze na szczyt są dwa obozy aklimatyzacyjne - wyjaśnia Grzegorz Łoś. - Pierwszy na poziomie 2700, drugi 4700 metrów.
Dziesięcioosobowej grupie, z którą podążał Grzegorz, towarzyszyło dwudziestu Tanzańczyków. Byli to tragarze, kucharze, przewodnicy.

- Na ogromnej popularności Kilimandżaro Tanzania i Kenia niemało zarabiają. Dochody z turystyki stanowią poważną pozycję w budżetach tych państw. A dla okolicznej ludności góra z ośnieżonym szczytem to kura znosząca złote jaja. Zarabiają ci, którzy towarzyszą grupom turystycznym, zarabiają właściciele sklepików z coca-colą, chipsami i pamiątkami. Sumy, które płaci się tam tragarzom czy kucharzom, nam wydają się śmiesznie małe - dla nich to jedyne źródło utrzymania, pozwalające na w miarę godną egzystencję.

Góra bywa okrutna

- Kiedy doszliśmy do pierwszej bazy aklimatyzacyjnej, na dzień dobry spotkaliśmy grupę Rosjan, wracających ze szczytu - wspomina Grzegorz. - Miny mieli smętne, bo musieli zawrócić, i to w chwili, kiedy byli już prawie u celu.

Okazało się, że mieli pecha. Przez kilka dni dopisywała im pogoda, warunki wspinaczkowe były idealne. A na koniec nad szczyt nadciągnęły ciężkie chmury, spadł deszcz zamieniający się w zamarzający śnieg.

- W takich warunkach atmosferycznych człowiek znajdujący się na zboczu Kilimandżaro zamienia się w gigantyczny sopel lodu, bo najpierw przemoknie, a później zamarznie na kość - śmieje się Grzegorz. - Poza tym robi się strasznie ślisko i w związku z tym niebezpiecznie. Jeżeli ktoś marzył o zdobyciu szczytu, a takie krótkotrwałe załamanie pogody pokrzyżuje mu te plany, to może się czuć skrzywdzony przez los.

Na szczęście polskiej ekipy nie prześladował pech. Wszystko odbywało się zgodnie z planem i po noclegu w drugiej bazie grupa wyruszyła na ostatni, najważniejszy i najtrudniejszy odcinek trasy.

- Wychodzi się w środku nocy, kilka godzin przed wschodem słońca - tłumaczy Grzegorz Łoś. - Chodzi o to, żeby piaszczysto-kamieniste podłoże było jeszcze lekko zmrożone, bo tylko po takim idzie się w miarę wygodnie i bezpiecznie. Później, kiedy słońce rozgrzeje ziemię, grunt usuwa się spod stóp, łatwo jest o wypadek.

Grzegorz wspomina odcinek, zwany przez wszystkich "drogą szczurów".

- Słyszałem o nim wcześniej, ale nie myślałem, że ta nazwa jest aż tak adekwatna. Jeżeli ktoś czuje szczególną awersję do tych gryzoni, niech się nie wybiera na Kilimandżaro, bo nie da rady iść w towarzystwie szczurów. Plączą się pod nogami, wcale nie boją się ludzi.

Góra Kilimandżaro to samotny masyw, składający się z trzech szczytów. Ambicją każdego jest dotarcie na ten najwyższy - Uhuru Peak na wysokości 5895 metrów.

- Z mojej grupy odpadły cztery osoby. Niektórzy źle obliczyli swoje siły, jedna osoba miała silne objawy choroby wysokościowej, a młoda dziewczyna okazała się astmatyczką i w pewnym momencie zaczęła się dusić - opowiada Grzegorz Łoś. - W takich sytuacjach dwóch Tanzańczyków z ekipy towarzyszącej grupie schodzi z osobą, która rezygnuje ze zdobycia szczytu, do najbliższej bazy. W pobliżu szlaku widzieliśmy też prowizoryczne lądowisko dla helikoptera. Podobno często jest wzywany na ratunek.

Supraska flaga na Dachu Afryki

Łoś jest z siebie dumny. - Młodsi ode mnie odpadli. Z tego, co wiem, jestem jedynym supraślaninem, który postawił stopę na Kilimandżaro. Rozwinąłem na szczycie flagę z herbem Supraśla. Zostało to uwiecznione na zdjęciach.
Przy dobrej przejrzystości powietrza z Uhuru Peak rozciąga się widok na odległość 300 kilometrów. Widać, jak na otwartym morzu, że horyzont się zagina.

- To są niezapomniane wrażenia. Aparat fotograficzny wariuje, nie wie, gdzie mu się kończy głębia ostrości - śmieje się Grzegorz.

Po powrocie z Kilimandżaro grupa z Polski udała się na kilkudniowe leniuchowanie nad oceanem. - I moczenie pęcherzy i odcisków na zbolałych stopach - dodaje Łoś.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny