Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kazimierz Antoni Czaczkowski: Dobrze, że jest organizowany Marsz Sybiraków

Alicja Zielińska
Kazimierz Antoni Czaczkowski z kolegą Zygmuntem Werpachowskim
Kazimierz Antoni Czaczkowski z kolegą Zygmuntem Werpachowskim
Brud, ciężka praca i ciągły głód. Zbieraliśmy obierki od ziemniaków, latem lebiodę, pokrzywę. Chociaż tyle lat już minęło, te przeżycia wciąż wracają. Dobrze, że jest organizowany Marsz Sybiraków. Nasze pokolenie się wykrusza, niech młodzi pamiętają - mówi Kazimierz Antoni Czaczkowski.

Z zesłania Kazimierz Antoni Czaczkowski napisał wspomnienia. To kilkanaście kartek, bolesnych przeżyć z sześciu lat pobytu w Kazachstanie. Przytaczamy niektóre fragmenty z tych zapisków.

Czaczkowscy wywodzili się ze szlachty. Mieszkali w Zimnochach Susłach koło Suraża. Dobrze im się powodziło. Mieli 17-hektarowe gospodarstwo. On Kazimierz, ona Kazimiera, mieli troje dzieci. Córki: Bernardę i Marię oraz syna, który dla podtrzymania tradycji został nazwany po rodzicach Kazimierzem Antonim.

Kazimierz senior był wójtem gminy Zawyki. Kiedy Sowieci weszli do Polski, szczęśliwe życie runęło jak domek z kart. Gminą rządziło NKWD, nie było już wójta.

- W nocy 20 marca 1940 roku nad ranem usłyszeliśmy głośne stukanie do drzwi, które obudziło ze snu całą rodzinę - wspomina pan Kazimierz. - Weszło dwóch enkawudzistów, zabrali ojca. Mama następnego dnia bezskutecznie chodziła i dopytywała, gdzie jest. Na nic też zdała się lista z podpisami mieszkańców, że był dobrym człowiekiem. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że został wywieziony do więzienia w Rosji. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu.

W pustym stepie

13 kwietnia 1940 roku przyszli po nas. Nad ranem - to było typowe - walenie w drzwi, rozkaz: sobierajties, dali trochę czasu na spakowanie się i w drogę w nieznane. Cała rodzina. Ja, dwie siostry, mama i pracownik, który z nami mieszkał, Stanisław Lewko. Miałem wtedy 11 lat.

Następnego dnia w nocy transport odjechał w kierunku granicy. Po przejechaniu Uralu znaleźliśmy się w azjatyckiej części Rosji. Pociąg zatrzymał się w pustym stepie. Wyładowali wszystkich z wagonów. Po pewnym czasie zaczęły podjeżdżać ciężarówki. Kolejne kilka godzin jazdy i znaleźliśmy się w kołchozie Nowodworowka we wschodnim Kazachstanie.

Był 30 kwietnia. Pamiętam jak dziś, pogoda słoneczna, ciepło. Wyładowaliśmy się przy budynku sielsowietu. Nikt się nami nie interesował. Mama poszła na wieś szukać mieszkania. Przyjął nas Niemiec Aleksander Szmidt, chociaż miał tylko jedno pomieszczenie, ale zesłany na Syberię jeszcze w latach 30, rozumiał co przeżywaliśmy.

Ojciec zmarł z tyfusu

Mama pracowała w kołchozie w polowej brygadzie, w stepie oddalonym od kołchozu 50 km, tam robotnicy mieszkali w wagonach. We wrześniu poszedłem do szkoły, ale skończyłem tylko jeden rok, bo zachorowałem na zapalenie płuc. Lekarza nie było, wyzdrowienie zawdzięczam pani Michalinie Korzenieckiej, która mnie leczyła, stawiając bańki. Brakowało wszystkiego. Zamiast opału zbieraliśmy na stepie wysuszone krowie odchody i suche piołuny. A do jedzenia pokrzywę i lebiodę.

Niebawem przewieźli nas na nowo budującą się kolej Karaganda-Akmolensk. Zakwaterowali w bydlęcych wagonach, tak zwanych ciepłuszkach, bo miały one podwójne ściany. Ale zimą nic to nie dało. Chociaż na stacji węgla nie brakowało i piec żelazny palił się dzień i noc, to i tak ściany wagonów były siwe od mrozu. Zimy były mroźne i śnieżne. Bywały dni, że temperatura spadała do minus 60 stopni, a zawieje takie, że domy kołchoźników zasypywało po komin.

Na następną zimę przenieśliśmy się do baraków, było już nieco lepiej. Mama pracowała na kolei przy podbijaniu podkładów i wyładunku żwiru z platform wagonu, a ja latem pasłem krowy. Nie mieliśmy co jeść. Chleb był na kartki, 40 dkg dziennie dostawały osoby pracujące, a niepracujący tylko 10 dkg. Chodziłem na śmietnik przy stołówce i po kryjomu zbierałem łupinki ziemniaków, myłem je i gotowałem, żeby cokolwiek zjeść. Bywało, że jak padła w kołchozie krowa, to ludzie szli i wykopywali mięso, byle cokolwiek zjeść. Latem było trochę lżej, zbierano pokrzywę, szczaw, lebiodę. Jesienią podkradaliśmy się na pole i szukaliśmy ziarenek zboża, z drżeniem serca, bo w razie wpadki wsadzano do więzienia. Na każdym kroku słyszeliśmy, że przywieźli nas tu po to, żebyśmy zdechli.

Po podpisaniu porozumienia Sikorski Majski sytuacja zesłańców trochę się polepszyła. W lipcu 1942 roku ojciec pana Kazimierza został zwolniony z więzienia, okazało się, że był w Tobolsku. Odszukał rodzinę i przyjechał do Nowodworowki.

- Pamiętam ten dzień doskonale, stałem pod barakiem, nie poznałem go, taki był wycieńczony. Jak trochę doszedł do siebie, zaczął pracować w kamieniołomach. Ale głód i brak środków czystości dały znać o sobie. Wybuchła epidemia tyfusu, tata też zachorował. Niestety nie dało się go uratować, zmarł. Miał 63 lata. Został pochowany bez trumny, tylko owinięty w prześcieradło.

Chiński kołchoz

W maju 1943 Czaczkowskich przeniesiono znowu do innego kołchozu. Zarządzali nim Chińczycy. - Dostaliśmy dom, tyle że częściowo bez dachu, a drzwi zasłaniała płachta. Kołchoz specjalizował się w uprawie warzyw. Pracowaliśmy w polu wszyscy, także moje siostry. Podczas roboty po kryjomu jedliśmy surowe ziemniaki, bo wynieść nie można było, gdyż na moście stała kontrola i rewidowano wszystkich.

Po pewnym czasie kierownik kołchozu wziął mnie za woźnicę. Woziłem go do gospodarstwa oddalonego 30 km od kołchozu, gdzie hodowano 300 krów. Kierownik by dobrym człowiekiem, nawet chciał mnie wziąć za swego syna, bo on z żoną nie mieli dzieci, ale mama oczywiście nie zgodziła się na to. W październiku 1944 roku Czaczkowscy ruszają w kolejną podróż zesłańczą. Znowu bydlęce wagony, tyle że okna nie były zakratowane, a drzwi otwarte. - Jechaliśmy w kierunku na zachód przez Syberię, mijaliśmy miasta Kustanaj, przejechaliśmy Ural, wjechaliśmy do europejskiej części Rosji. Zobaczyliśmy Kujbyszew, Donieck, Dniepropietrowsk. Wszystko wskazywało na to, że zbliżamy się do Polski, ale droga do domu była jeszcze daleka.

W Dniepropietrowsku po krótkim postoju dowódca transportu oznajmił, że tu będzie postój. Załadowali wszystkich na samochody i powieźli do sowchozu. Było już lepiej, przydzielili nam mieszkanie w baraku, dali jeść. Dyrektor sowchozu powiedział, że przywieźli nas tu po to, żeby odżywić z syberyjskiego głodu. I rzeczywiście jedzenia mieliśmy pod dostatkiem. Gorzej było z ubraniem, ponieważ niczego tam z odzieży nie można było dostać.

Przez kilka miesięcy pracowałem z synem dyrektora, pilnowaliśmy 3-hektarowego ogrodu warzywnego, gdzie rosły dynie, arbuzy, ogórki i pomidory, miałem więc co jeść. Na Boże Narodzenie każda polska rodzina dostała z sowchozu po kogucie. To była wielka radość. Inaczej już nas traktowano, zmieniła się polityka władz sowieckich do Polaków. Władze sowchozu mówiły wprost, że niedługo pojedziemy do Polski.

Jedźcie do Polski

10 maja 1945 roku przyjechał oficer w stopniu lejtnanta, polecił zwołać zebranie i oznajmił że zakończyła się wojna, Niemcy hitlerowskie pokonane. Płakali wszyscy z radości, i Polacy, i Rosjanie. Ale na upragniony powrót do domu czekaliśmy jeszcze parę miesięcy. Aż wreszcie 24 lutego 1946 roku z rana podjechała ciężarówka i znowu załadowano wszystkich do wagonów. Tyle, że teraz już nikt nas nie pilnował. Całym transportem dowodził enkawudzista z kilkoma żołnierzami. I jakże inaczej się z nami obchodzono. Po przyjeździe na stację graniczną po rosyjskiej stronie naczelnik transportu z żołnierzami wchodzili do każdego wagonu, zabierali część zaświadczenia w języku rosyjskim, a tę w języku polskim oddawali. Opuszczając wagon mówili: doswidania, pojeżdżajcie w Polszu (do widzenia, jedźcie do Polski).

Po przekroczeniu granicy transport objęło polskie dowództwo. Ruszyliśmy w drogę. Przez Rzeszów, Tarnów, Kraków, Katowice, Częstochowę do Warszawy. Podczas postoju w Częstochowie wszyscy poszliśmy na Jasną Górę podziękować Matce Boskiej za szczęśliwy powrót do domu.

Z Warszawy przyjechaliśmy do Łap, było już tak blisko domu, ale czekaliśmy jeszcze całą noc na dworcu, bo nie mieliśmy czym jechać dalej. Rano mama poszła szukać, żeby ktoś zawiózł nas do Suraża, do kuzyna, Józefa Nowickiego. Po krótkim odpoczynku u niego, kuzyn saniami zawiózł nas do Zimnoch. Nareszcie byliśmy u siebie. Nasze zasobne niegdyś gospodarstwo wyglądało żałośnie, stodoła i dwie duże obory zostały spalone, dobytek i sprzęt rozszabrowany. Na szczęście dom ocalał. Zaczęli przychodzić sąsiedzi, krewni, przynosili każdy co mógł, odzież, żywność, bo nic nie mieliśmy.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny