Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Justyna Schabowska: Sprawa Kapturka Cz. Tu wszyscy gramy do jednej bajki (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Justyna Schabowska od kilka lat jest związana z Operą i Filharmonią Podlaską
Justyna Schabowska od kilka lat jest związana z Operą i Filharmonią Podlaską Wojciech Wojtkielewicz
Wszyscy weszli w historię razem ze mną i bawili się tym materiałem - mówi Justyna Schabowska. Właśnie wyreżyserowała w operze „Sprawę kapturka Cz.” Wcześniej asystowała reżyserom przy powstawaniu „Cyganerii” i „Doktora Żywago”.

Jako młoda dziewczyna chciała Pani zostać poetką?

Justyna Schabowska: W myśl zasady, że poetą się bywa… tak. Chyba wielu młodych ludzi ma za sobą ten epizod w życiu, ja również dołączyłam do tego szlachetnego rozpoetyzowanego grona (śmiech).

Ile miała Pani wówczas lat?

Chyba kilkanaście… Czytałam poezję i wzorowałam się na poetach, którzy byli na mojej liście wszech czasów. Herbert, Szymborska, Miłosz, choć do niego miałam mieszany stosunek, ale przypominam, że miałam wtedy kilkanaście lat. Od zawsze miałam fisia na punkcie literatury i chyba tak mi zostało.

OiFP. Sprawa Kapturka Cz. - przedpremiera

OiFP. Sprawa Kapturka Cz. Zobacz jak grają Zuzanna Łuczak, R...

Bo tak już jest - co się przeczyta w liceum, zostaje na całe życie, później nie ma czasu...

Ten czas musi być! Jeśli nie ma czasu na czytanie, to znaczy, że sami sobie nie dajemy czasu na rozwój. A skoro się człowiek nie rozwija… Szczególnie w moim zawodzie, bo ile można wyprodukować ze swojej własnej intelektualnej fabryki, choć są oczywiście wyjątki… Ja wolę mieć jednak potężne zaplecze literackie, w ogóle - wiedzy, za sobą.

Liceum?

XI, przy Grottgera.

To wszędzie było blisko.

Przede wszystkim do szkoły muzycznej. Równolegle kończyłam szkołę muzyczną na fagocie.

To piękne brzmienie.

Piękne i piękny instrument, mocno zespołowy. Paradoksalnie teraz sobie myślę, że to było moje pierwsze spojrzenie na rolę muzyki w teatrze, w animacji. Przecież wiele animacji filmowych z lat 60. i 70. XX wieku jest wspomagana melodiami fagotu.

To była naturalna droga po wierszach i szkole muzycznej, żeby zdawać do Wyższej Szkoły Teatralnej?

Nie wiem. To równie niezrozumiałe jak pisanie wierszy czy kończenie szkoły muzycznej.

Do szkoły muzycznej to najczęściej zapisują rodzice.

A wcale nie - to ja wymogłam, że chcę iść i będę dojeżdżała z drugiego końca miasta.

Zatem miejska dżungla małej Justyny nie pożarła?

Póki co, jeszcze nie.

Formalnie jest Pani aktorką kukiełkową?

Teraz nie ma takiego określenia.

Chciałem sprawdzić czy się Pani zdenerwuje…

Ja się nie złoszczę. Jak trzeba, mogę być aktorką kukiełkową. A nawet trąbkową. Chrześniaczka mojego męża po obejrzeniu „Jasia i Małgosi”, gdzie miałam kostium przypominający instrument muzyczny powiedziała, że ona też by mogła zostać aktorem trąbkowym. Więc dlaczego by nie.

Rodzina nie protestowała, że idzie Pani do Akademii Teatralnej?

Protestowała.

Od razu udało się dostać?
Dostałam się za drugim podejściem. Przy pierwszym przeszłam do kolejnego etapu, ale byłam na tyle niezdecydowana, że przed drzwiami zastanawiałam się, czy w ogóle chcę tam wejść i doszłam do wniosku, że jednak nie. Starsi koledzy mnie tam po prostu wprowadzili, ale że nastawienie robi swoje, nic z tego nie wyszło. Poszłam do domu i odetchnęłam z ulgą po czym zajęłam się studiami, które szły w zupełnie innym kierunku.

To znaczy?

Filozofią, ale później wróciłam do akademii i już chciałam zdawać.

A co z filozofią?

Studiowałam, nacieszyłam się, zrobiłam licencjat i zaczęłam szukać nowych ścieżek (śmiech).

To jaka nauka płynie ze studiowania filozofii?

Że cały czas nauki trzeba szukać, gromadzić wiedzę, rozwijać się i zadawać pytania. To najważniejsza nauka: umieć pytać. Bo jak mówi jedna z postaci w „Sprawie Kapturka Cz.”: Pytania są ważne, ważniejsze niż odpowiedzi.

A jak się Pani dostała do „Strasznego Dworu” Roberto Skolmowskiego?

Przez dziurkę od klucza (śmiech). Znalazłam drzwi, które się nazywają casting i przez nie weszłam. Od razu dodam, że casting przeprowadzony był do musicalu „Korczak”.

I zostałam na dworze Roberto?

Zawsze się śmialiśmy, że na scenę zapraszani byli kolejno soliści, aktorzy i… Justynka. Zostałam nadworną Justynką (śmiech).

Co Pani czuła, kiedy po iluś latach wreszcie otwierała się opera dla widzów, szczególnie jako absolwentka szkoły muzycznej i aktorka?

Jako absolwentka czułam wielką radochę, że jest miejsce, i to w dodatku tak blisko, gdzie można spróbować swoich sił, będzie można spotkać się z kolejnymi reżyserami, podjąć kolejne wyzwania artystyczne - super!

Miała Pani angaż?

Byłam etatową aktorką Opery i Filharmonii Podlaskiej. Graliśmy wiele tytułów, w tym „Jasia i Małgosię” w takiej ilości, że błyskawicznie przeszłam praktyczną szkołę zawodu pod względem intensywności pracy. Po jakimś czasie podjęłam studia na wydziale reżyserii Akademii Teatralnej, później zaszłam w ciążę i zrobiłam sobie przerwę. Teraz powoli sobie wracam.

To powstanie opery było szczęśliwym czasem dla absolwentów „lalek”.

Dla wszystkich. Bo powstawał kolejny teatr, jeden z większych po tej stronie Bugu. Mam wrażenie, że zjechali się aktorzy z całego kraju. Na castingach były tłumy, komu się udało - mógł się tylko cieszyć. To był miły czas. Śmieję się, że siedzieliśmy wtedy trochę jak pączki w maśle. Ten zawód nie oszczędza nikogo i wcześniej czy później przychodzi moment poszukiwania, wyboru swojego miejsca. Cieszę się, że ten moment przyszedł, kiedy mogłam zawodowo podrosnąć.

A jak się zostaje asystentem reżysera?

Na początku to wymóg szkolny. Trzeba uczestniczyć w dwóch asystenturach. Kiedyś czytałam wspomnienia Axera, który wspominał, że cały jego rocznik, zanim weszli na sceny jako samodzielni twórcy, brał udział w sześciu, ośmiu asystenturach. W tamtych czasach było mnóstwo wielkich osobowości i nauka, którą czerpali z pracy z nimi, diametralnie różniła się od tego, czego dowiadywali się w szkole. Była potwierdzeniem, ale też rozwinięciem teorii. To jest bardzo potrzebne, żeby zderzyć się z czymś, z czym nie możemy spotkać się w szkole.

To oczywiste, ale już na poważnie - co robi asystent reżysera?

Parzy kawę (śmiech).

Kiedy reżyser jest na próbie, a jak go nie ma w teatrze?

To parzy sobie (śmiech). To zależy od tego, na co mu reżyser pozwoli. Ja miałam szczęście, że spotykałam się z reżyserami, którzy zaufali mi i wierzyli w moje liche wówczas kompetencje, ale pozwolili mi pracować z aktorami, czuwać nad scenami, w późniejszym czasie ustawiać sceny, rzucać pomysłami. Wymarzona sytuacja.

„Kandyd, czyli optymizm” Pawła Aignera to jedno z największych przedsięwzięć zrealizowanych ostatnio w BTL-u - czym była praca przy tym spektaklu?

To była szalenie intensywna praca. Od Pawła Aignera mogłam się dużo nauczyć patrząc jak pracuje z aktorem. Musi pan przyznać, że każdy z jego spektakli jest nie tylko szalenie efektowny, ale też efektywny jeśli chodzi o materiał aktorski. Wtedy głównie się uczyłam. Pracowałam w ramach studiów i nie zamierzałam się za mocno wychylać z niczym, bo trzeba wiedzieć, kiedy proponować, a kiedy zbierać do swojej walizeczki. Wtedy zbierałam, a miałam co i bardzo się z tego cieszę.

BTL to mimo wszystko takie dość znajome otoczenie, ale jak Pani się odnajduje w przestrzeni opery, kiedy trzeba też pamiętać o wybrzmiewaniu muzyki?

Miałam za sobą doświadczenie pracy na scenie w operze, więc te rzeczy mnie nie przerażały, Sumowanie, syntezowanie tych wszystkich składników…

Czyli sprawa filozofa…

Tak, właśnie. Dlatego łatwiej mi było to wszystko poskładać.

To co Pani robiła przy „Cyganerii” oprócz tego parzenia kawy?

Podawałam ciastka (śmiech). To był moment, kiedy reżyserka Maria Sartova, cudowna osoba, pozwoliła mi czynnie uczestniczyć w próbach, to znaczy - nawet je prowadzić. Układać jakieś poszczególne sceny, oczywiście wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Czułam się bardzo komfortowo. Miałam też okazję pracować ze wspaniałymi, otwartymi i plastycznymi ludźmi. To był potężny zastrzyk wiedzy.

Proszę zdradzić kulisy - co determinuje układ poszczególnych scen oprócz libretta - scenografia, choreografia? Jak to się odbywa?

Tu działa zasada „trzeciego oka”. Asystent powinien być drugą po reżyserze osobą, która ma ogląd całości. Tym się różni od pracy choreografa. On może, choć nie musi, zająć się tylko swoją działką, czyli plastyką i dynamiką ruchu, sekwencjami muzycznymi, natomiast asystent powinien widzieć więcej.

A jaka była pani rola przy produkcji „Doktora Żywago”?

Taka sama. Był tekst, muzyka, pomysł na spektakl i trzeba było to wszystko umiejscowić tu i teraz, na scenie opery. Jak zawsze w teatrze. Nieważne czy to Puccini czy Lucy Simon.

Ma Pani swoje ulubione fragmenty tego musicalu, może kiedy leci łezka?

Płakać nie płaczę, bo robię to głównie przy bajkach i to kinowych.

Jak goryl ucieka w „Sing” to wtedy lecą łzy?

Taak, prawie. Chapeux bas dla całego amerykańskiego przemysłu filmowego, gdzie twórcy wiedzą kiedy i jak chwycić widza za serce, a kiedy wypuścić. W „Doktorze Żywago” bardzo lubię scenę odrobinę abstrakcyjną, kiedy widzimy pielęgniarki nieco „ulalkowione” (śmiech). Tu choreografia i wizja reżyserska mocno oddziałują na widza.

Kto na to wpadł?

Jakub Szydłowski razem z choreografem Jarkiem Stańkiem. To ta, kiedy pielęgniarki jakby wyjeżdżają na piętra szpitala, a Żywago siedzi na dole, oczywiście z Larą.

Croft?
Taaak, to twarda baba była (śmiech).

Wydaje mi się, że po takich produkcjach, „Sprawa Kapturka Cz.” to dla Pani po prostu świetna zabawa, choć okupiona benedyktyńską pracą nad drobiazgami….

Tak. Dziękuje bardzo. Muszę przyznać, że zabawa była świetna, bo miałam świetną ekipę. Wszyscy weszli w historię razem ze mną i bawili się tym materiałem. W innym przypadku, gdy bawi się tylko reżyser, może to przypominać sytuację, w której „król jest nagi”.

A kto wymyślił, że detektyw będzie miał w mieszkaniu kota?

To zasługa Roberta Burzyńskiego z multimediów. To kolejna osoba, która weszła z nami w tę historię, proponując coś od siebie. Robert świetnie wyczuł klimat spektaklu. Jestem bardzo zadowolona z tej współpracy.

Pani nawet z pisania na maszynie potrafi uczynić instrument podporządkowany wizji reżysera…

Bo wszyscy gramy do jednej bajki, do jednej bramki i nawet maszyna do pisania gra z nami. To doświadczenie, które wyniosłam ze szkoły, że przedmioty też mają duszę i że chcą razem z nami w tym wszystkim uczestniczyć.

Ale żeby detektywa puszczać na rolkach?

A czemu nie?

To jakiś barok?

W scenografii idziemy w eklektyzm to i w środkach aktorskich idziemy w eklektyzm. A że panowie potrafią, a Rafał Supiński nawet się douczył nowych trików na rolkach, to nie mogłam z tego nie korzystać.

To Pani na próbach powiedziała - albo jeździcie na rolkach albo wyjazd?

Nie, staram się nie być zamordystą, więc grzecznie zapytałam. A czego nie potrafili, to się nauczyli.

Dlatego próby trwały tak długo?

Trzy miesiące, bo detektyw musiał nauczyć się jeździć (śmiech)

A Chmura? Momentami może się wydawać, że pierwsze spotkanie tylko wydłuża bajkę…

To jedna z moich ulubionych postaci. Lubię w teatrze abstrakcję i abstrakcyjne myślenie i mam wrażenie, że dzieci też, zatem śmiało zaczerpnęliśmy z tych rejonów.

A dorośli się cieszą, kiedy Chmura mówi: „Ale się nadmuchałam”

A to już… co kto lubi (śmiech)

Ta Chmura to się zachowuje jak krnąbrny uczniak, co strzela z ostatniej ławki z rurki plasteliną?

Daję aktorowi inspirację, pokazuję mu pewien kierunek, w którym chcę żeby rola zmierzała i aktorzy również podrzucają swoje pomysły co do rozwoju postaci. To jest najpiękniejsze, stąd słowa o cudownej ekipie. Aktorzy sami proponowali. Mówiłam - chodź, sprawdzimy to. I jeśli pomysł był trafiony, wystarczyło go tylko „dorzeźbić”. Tak widzę rolę reżysera. Nie jako zamordysty i absolutu, z którym nie ma dyskusji, bo wtedy zabiera się aktorom część twórczości, a najpiękniejsze jest, kiedy tworzymy wszyscy razem.

I okazuje się, że ta Chmura, abstrakcja, filozofia, zaproszona do gry z Teatru Dramatycznego wybija się na pierwszy plan, niekoniecznie tylko w roli Chmury…

To absolutnie zasługa aktorów.

To Pani zdecydowała, że Jolanta Borowska i Ewa Palińska zostaną zaproszone do tego spektaklu?

Tak. I muszę przyznać, że praca z Jolą i Ewą to była dla mnie po prostu dzika przyjemność. Dawno nie spotkałam tak zaangażowanych aktorek, które z racji wieku i doświadczenia mogły mi powiedzieć - nie będę się po tej ziemi tarzać, a absolutnie weszły w bajkę.

W „Sprawie Kapturka Cz.” udało się namówić do współpracy świetnego scenografa - to on wymyślił lampę z lupą?

Pawel Hubicka, jak każdy wysokiej klasy scenograf, stworzył scenografię, która pomaga aktorom, a nie przeszkadza. Mogliśmy się takimi motywikami jak lampa z lupą pobawić się, wydobyć dodatkowe sensy. Wykorzystanie jej w songach i pomysły - jak zatańczyć z lampą to zasługa Macieja Gleby Florka. Zarówno Rafał Supiński jak i Bartek Łochnicki świetnie sobie z tymi zadaniami poradzili.

Po obejrzeniu waszego, bo przecież stworzonego wspólnie z Martą Guśniowską „Kapturka”, muszę podzielić opinię Piotra Szekowskiego, że Wilk jest tu dość mocno erotycznym zwierzęciem…

Naprawdę? Nie spodziewałabym się (śmiech). To nie ja wymyśliłam i nie Marta. Zrzuciłabym winę na braci Grimm.

Zanim Las Vegas zamieni się w las Kapturek zdaje się być zafascynowany owym owczarkiem w wilczej skórze czy też wilkiem w skórze przyjaciela i się przy nim, że tak powiem, wygina…

Ale wygina się też intelektualnie. Spotkanie z Wilkiem jest uosobieniem spotkania ze wszystkim, co nieznane, a fascynujące, ale również groźne. Także z fałszywym przyjacielem.

Bo z fałszywymi przyjaciółmi jest największy ambaras?

Bo tak jest. Spotkanie z Wilkiem na chwilę zaślepia Kapturka, który przestaje zauważać, kto jest jego prawdziwym przyjacielem. A ci prawdziwi są czasami dokuczliwi, bo mówią prawdę i nie zawsze nam się to podoba.

Spodziewała się Pani, że mali widzowie mogą być całkiem okrutni - krzyczą, żeby wilka wypchać za karę kamieniami.

No widzi pan, to nie my, to widzowie. To znaczy, że weszli w bajkę, zrozumieli przekaz i chcieli zadośćuczynienia.

Takiego brutalnego?

Tak jest w klasycznej baśni - dzieci poszły za wymogiem klasyki.

Kiedy analizuje się postać Sowy, mam wrażenie że pod pozorem takiej „równiachy” chcecie pokazać, że mądrość wcale nie musi być nadęta?

To był mój zamiar, żeby trochę zdjąć tego ciężaru „mózgowego” z Sowy i pokazać, że to co ważne, może być powiedziane wprost.

Dzielimy się kanapką, a jak ktoś nie chce się podzielić, to lepiej trzymać się od niego na dystans?

Albo spróbować zrozumieć, dlaczego nie chce się podzielić. Chodzi o to, że w sytuacjach krytycznych, trudnych, które są papierkiem lakmusowym prawdziwej przyjaźni możemy się o tym przekonać.

Jest Pani w jakiejś agencji aktorskiej?

Tak, ale czas dzielę na reżyserię i aktorstwo.

I bycie szczęśliwą matką.

Tak. Ignacy ma trzy latka i to moje największe szczęście.

A widział już „Sprawę Kapturka Cz.”?

Jeszcze nie. Są momenty, kiedy trzeba rozdzielić pracę i przyjemność obcowania z rodziną. Musiałam się trochę od rodziny odciąć, żeby się w pełni zaangażować w próby. Kiedy aktorzy się już „rozegrają” przyjdę z taką małą przeszkadzajką, bo oczywiście chcę żeby zobaczył „Sprawę”. Na razie widział elementy scenografii i śpiewa piosenki z tej bajki, zatem jest przygotowany.

To talent do swinga odziedziczył po mamie?

Mam nadzieję, choć pewnie zbiera od obojga rodziców.

Bo tatuś jest…

Aktorem, proszę pana (śmiech). Obecnie w Łodzi. Już czuję, że syn nie będzie miał lekkiego życia…

Bo?

Ma dwoje zakręconych rodziców. Myślę, że nawet jak byśmy byli w jednym miejscu i tak będzie się musiał z tym teatrem mierzyć. A może zostanie inżynierem?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny