Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jurowiecka kiedyś: Niemcy spalili miotaczami ognia dwie fabryki

Alicja Zielińska
Fotografie z archiwum Jerzego Wiensko
Fotografie z archiwum Jerzego Wiensko
Na Jurowieckiej były trzy fabryki włókiennicze. Zostały spalone podczas okupacji. Ta naprzeciwko ulicy Ciepłej pozostała szczególnie w mojej pamięci, bo było tam źródło czystej wody, tak bardzo cennej w tym czasie dla mieszkańców - wspomina Jerzy Wiensko. A fotografie, które nam pokazał, przedstawiają dawną ulicę Zamenhofa.

Mieszkaliśmy przy ul. Zamenhofa 35 - opowiada Jerzy Wiensko. Była to brukowana, nieskanalizowana ulica. Woda była doprowadzona do budynku, w mieszkaniu znajdował się zlew przy ścianie, ale rura ze zlewu wychodziła na podwórko i ścieki rynsztokiem spływały do Białki. A z piętra to nawet wprost wylewano je na ulicę, bywało, że i komuś na plecy, gdy nieopatrznie znalazł się w takiej chwili pod oknem, czy balkonem. Tak się kiedyś przytrafiło mojej mamie.

Za naszym podwórkiem było już getto, ogrodzone wysokim, drewnianym płotem z drutem kolczastym. Pamiętam, raz wracałem do domu od Rynku Kościuszki. Usłyszałem strzały i zobaczyłem leżące na chodniku dwie dziewczyny. Były to Żydówki, szły tamtędy, zobaczył je wermachtowiec i bez namysłu zastrzelił. Potem przyjechał wóz, taki płaski do przewozu różnych rzeczy, wrzucono te dziewczyny jak worki i zabrano.

W 1957 roku dostaliśmy mieszkanie na Lipowej i wyprowadziliśmy się stamtąd. Nasz dom i kamienicę obok rozebrano. Teraz w tym miejscu jest aleja Piłsudskiego i stoi przedszkole.

Jerzy Wiensko opisał nam również, jak zapamiętał okoliczne ulice.

Na rogu Jurowieckiej i Poleskiej po stronie nieparzystej znajdowała się fabryka włókiennicza. W czasie okupacji produkowano w niej grube nici, zwane kastorą. Prządkami były wyłącznie kobiety, a często młode dziewczyny. Pomimo ostrych sankcji, z których bicie pejczem było najłagodniejszym wymiarem kary, kobiety nielegalnie wynosiły tę grubą szarą przędzę, zwiniętą w formie wałka. Robiono z niej na drutach skarpety, swetry, berety i sprzedawano na Siennym Rynku. Tyle, że kastora to nie wełna i takie ubrania słabo grzały.

Praca była przymusowa i bardzo ciężka, w nieogrzewanych halach. Moja szesnastoletnia kuzynka właśnie pracująca w tej fabryce, zachorowała na zapalenie płuc i zmarła 14 marca 1944 roku. Została pogrzebana na nowym cmentarzu (obecnie komunalnym). Był to czwarty pochówek od otwarcia tego cmentarza. Niebawem fabryka spłonęła razem z wieloma prządkami. Widziałem kilka kobiet skaczących z okien.

Niemcy z miotaczami ognia na Jurowieckiej

Dwie inne fabryki włókiennicze na ulicy Jurowieckiej zostały spalone podczas wycofywania się wojsk niemieckich. Specjalne oddziały miotaczami ognia paliły Białystok z wielką dokładnością. Jedna z fabryk znajdowała się w miejscu, gdzie po wojnie przez wiele lat był dworzec PKS i Przemysłówka, na rogu ul. Fabrycznej. Pozostały po niej jedynie murowany komin wysokości 30 m i kotłownia wraz z ogromną maszyną parową, mającą duże koło zamachowe, z rowkami na konopne liny napędowe, zwane bizami. Wejście na komin znajdowało się wewnątrz przewodu dymowego. Stopniami były stalowe pręty, obu końcami zatopione w ścianie kominowej. Wchodziłem tam oczywiście - co za wspaniały widok rozpościerał się z tej wysokości daleko poza spalony Białystok. Jednego dnia wzmagający się wiatr dość szybko wypłoszył mnie z wierzchołka, gdyż komin zaczął się chwiać niczym huśtawka. Niebawem został rozebrany. Ze smutkiem patrzyłem, jak podcinano podstawę komina, a ten ruszył majestatycznie w ukłonie ku Jurowieckiej. Następnie jak gdyby się bronił przed upadkiem, przełamując się w połowie długości, pozostał z wylotem uniesionym ku górze, po czym ze stęknięciem rozpłaszczył się na gruzowisku. Takich samotnych kominów po spalonych fabrykach w Białymstoku było dużo. Wyglądały jak las.

Z kolei druga fabryka, ta naprzeciw ulicy Ciepłej, utkwiła w mojej pamięci nie z powodu wielkości wypalonych ścian zewnętrznych, lecz ze źródła czystej wody, zbawczej w tym czasie dla okolicznych mieszkańców, ze szpitalem wojskowym włącznie, który znajdował się przy ulicy Kupieckiej (Malmeda) za naszym ogródkiem przy Zamenhofa 35. Woda wyciekała rowkiem wprost do Białki. Codziennie, po kilka razy jeździł do tego źródła starszy wiekiem czerwonoarmiejec ze szpitala, napełniał beczkę leżącą na drabiniastym żeleźniaku, ciągnionym przez jednego konia. Był to tak dobroduszny żołnierz, że co najmniej połowę wody, po drodze do szpitala, wylewał kobietom do podstawionych wiader.

Z ruin fabryk wydobywano cegły, całe i połówki, z których budowano domy wokół Białegostoku i w samym mieście. Jednym z pierwszych budynków, który powstał przy Jurowieckiej nad Białką, w miejscu dzisiejszego placu Inwalidów, była prywatna rozlewnia wód gazowanych. Na parterze mieściła się hala produkcyjna, a na piętrze mieszkał właściciel ze znacznie młodszą żoną, piękna blondynką oraz młody kierowca, którego właściciel traktował jak syna, bo dzieci swoich nie miał.

Majstrem budowy rozlewni był doświadczony murarz, pan Mikołaj. Często przyglądałem się tej budowie, a czasami i pracowałem tam jako pomocnik, chociaż skończyłem dopiero 12 lat. Podawałem cegły, mieszałem w skrzyni trociny z wapnem i podawałem tę zaprawę wiadrami robotnikom, ręcznie za pomocą liny konopnej i bloczka na strop piętra. Była to polepa stanowiąca ocieplenie stropu. Po dniu takiej pracy miałem zdartą skórę na palcach. Rękawic nie znano, dłonie nacierało się tłuszczem. Po raz drugi spotkałem z panem Mikołajem na budowie magazynu surowców wtórnych w Białymstoku, wtedy byłem już inżynierem i kierowałem tą budową. Pan Mikołaj był prawdziwym mistrzem murarskim i instruktorem tego zawodu dla grupy młodocianych uczniów z Zaścianek.

Po prawej stronie Jurowieckiej, przed wejściem do dworca PKS, w starym budynku już w 1944 r. powstała pierwsza restauracja, w której do tańca przygrywał saksofonista. Przy otwartych oknach gromadziła się młodzież, przyglądała się tańczącym, podziwiała kiwanie się saksofonisty i słuchała dotychczas nieznane dźwięki saksofonu.

W latach 50. w pobliżu źródła została wybudowana, na podstawie projektu dyplomowanego technika, wielce zasłużonego dla białostockiego sportu, późniejszego inżyniera Kazimierza Dygi, pierwsza hala sportowa w mieście - Jagiellonia. Dziś już tego obiektu nie ma, został wyburzony. Szkoda.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny