Lenka miała około czterech lat. Wpadłam po nią do przedszkola. Tłok w szatni, dzieci, rodzice. Nagle Lena się odzywa, taka poważa: "Mamusiu, ale skąd ty wiesz, że ty jesteś moją prawdziwą mamą?". Nogi się pode mną ugięły. Wyobrażałam sobie, że wszyscy na mnie patrzą. Wiedzą, że jestem tą nieprawdziwą mamą. Ale w tej jednej sekundzie wszystko się poukładało. Odpowiedziałam: "Córciu, skąd wiem? Stąd, że jesteś moją prawdziwą córką". To był ten moment, kiedy poczułam, że jestem jej prawdziwą mamą - opowiada Magdalena Modlibowska.
Lena ma dziś 10 lat. Nie jest biologiczną córką Magdaleny i jej męża Marcina. Adoptowali dziewczynkę jak miała dwa miesiące.
- Zawsze marzyliśmy o wielodzietnej rodzinie. Byliśmy siedem lat po ślubie, a natura wciąż nie kwapiła się, by pomóc nam spełnić te marzenia - przyznaje Magdalena.
W adopcji nie ma heroizmu
Magdalena i jej mąż Marcin doczekali się trójki dzieci. Lenka to ich pierworodna - jak ją pieszczotliwie nazywają. Kilka lat temu w domu małżonków pod Warszawą zamieszkała też druga mała i śliczna blondyneczka - 6-letnia dziś Mira, adoptowana.
- Moje dziewczyny są fantastyczne, najwspanialsze na świecie, najpiękniejsze, najmądrzejsze, ale bardzo różne - śmieje się Magdalena.
Opowiada, że Lena jest bardzo otwartą, serdeczną i niezwykle przyjacielską dziewczynką. Taka starsza siostra, którą niejedno dziecko chciałoby mieć.
- Lena ma wręcz niesłychany talent do jeździectwa konnego. Jakby urodziła się w siodle. Co mnie niezwykle cieszy, bo idzie moją drogą. Uwielbiam konie - opowiada mama.
Mira z kolei jest księżniczką. Piękne sukienki, cekiny, muzyka i teatr - to jej świat. - Mirusia jest też niesłychanie inteligentna. Utalentowana muzycznie, pięknie śpiewa. Ma niesamowity potencjał - nie może się nachwalić mama.
Magdalena przyznaje jednak, że ich wspólny początek był dość trudny. Kiedy zaadoptowali Mirę miała ona 2,5 roku, z symptomami zaawansowanej choroby sierocej.
- Pamiętam, jak którego dnia byliśmy na zakupach czy na spacerze. Mira odsunęła się daleko od nas. Nasz kontakt bywał wtedy skomplikowany. Ale ona nagle odwróciła się, rozłożyła szeroko ręce i krzyknęła: "Mamusiu!". I zaczęła biec do mnie z taką szczerością, z tymi rozłożonymi rękami. Ta chwila wprowadziła do naszego życia uczucie spokoju wewnętrznego, na który czekaliśmy - opowiada Magdalena.
Rodzinę jeszcze bardziej scalił Olaf. Biologiczny syn Magdaleny i Marcina, który przyszedł na świat 14 miesięcy temu.
- Mamy trójkę fantastycznych dzieci. Ci, którzy nie wiedzą, że nie ma między nimi biologicznych korzeni, nie dostrzegają różnicy. Tak dzieciaki są do siebie podobne - przyznaje Magdalena Modlibowska.
Lena i Mira od początku wiedziały, że zostały adoptowane. - Uważam, że kluczem do szczęścia w rodzinie są szczerość i prawda. Szczególnie w rodzinie adopcyjnej. Nie wyobrażam sobie, co poczułyby moje córki, gdyby dowiedziały się, że są adoptowane nie ode mnie - mówi ich mama.
Swoje uczucia, spostrzeżenia dotyczące adopcji Magdalena Modlibowska opisała w książce "Odczarować adopcję. Narodziny Twojego adoptowanego dziecka". Książka ukaże się 1 grudnia. Jak autorka sama mówi, to poradnik rodzica dla rodziców.
- Ideą książki było odarcie adopcji z wielkiego altruizmu, heroizmu. Bo to wcale nie o to chodzi - tłumaczy.
Magdalena mówi dziś wprost, że ich marzenie o wielkiej rodzinie jeszcze się nie ziściło. - Chcemy mieć jeszcze jedno dziecko, bo trójka, to nie czwórka - śmieje się.
Już straciła nadzieję na dziecko
O drugim dziecku marzyła też Blanka Żukowska. Wspólnie z Andrzejem wychowywali 6-letniego syna Michała. Były jednak poważne problemy z zajściem w ciążę. Po roku bezowocnych starań o maleństwo ginekolog zaproponował Blance leczenie w warszawskiej klinice leczenia niepłodności.
- Gdy umówiłam się na pierwszą wizytę, wydawało mi się, że skoro już trafiłam do takiej kliniki, to nie ma innej możliwości, jak tylko szybkie zajście w ciążę. Czułam, że w lepszych rękach już być nie mogę - wyznaje Blanka.
To "szybkie" zajście w ciąże zajęło jej kolejnych sześć lat. Tymoteusz, długo wyczekiwany, drugi syn Blanki i Andrzeja, przyszedł na świat osiem lat temu. Radość z powtórnego macierzyństwa dało Blance in vitro. Był jednak moment, kiedy straciła już nadzieję na zajście w ciążę.
- W czasie pierwszej próby słabo zareagowałam na stymulację hormonalną. Okazało się, że moje jajniki przedwcześnie obumierają, że skończyła się ich wydajność. Były też problemy z nasieniem męża - mówi wprost Blanka.
Pierwsza próba in vitro zakończyła się niepowodzeniem. Blanka i Andrzej podjęli decyzję o adopcji dziecka. Nie byli jeszcze wtedy małżeństwem. A to był jeden z warunków. Trzeba było załatwić wszystkie formalności.
- Zajęliśmy się tym, ale jednocześnie postanowiliśmy spróbować innego sposobu stymulacji hormonalnej. Tak, żeby wiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co się dało. A jeśli znów próba się nie powiedzie, by więcej do tematu in vitro nie wracać - opowiada Blanka.
Tym razem podeszli do tej próby na większym luzie, z dystansem. Może to był klucz do sukcesu, bo w końcu się udało.
- Pamiętam ten dzień. Po podaniu zarodka czekało się dwa tygodnie na miesiączkę - jak w normalnym cyklu. I dopiero wtedy trzeba było zrobić test ciążowy. Koleżanki doradzały: "Nie czekaj. Sprawdź w dziesiątym dniu". Tak zrobiłam. A tu szok i moje wielkie zdziwienie: są dwie kreski. Nie mogłam w to uwierzyć - wspomina szczęśliwa mama.
In vitro to powód do dumy
Przez trzy miesiące ciąży Blanka była pod szczególnym nadzorem. Dostawała zastrzyki z progesteronem i czekała na znak od lekarza, że już wszystko jest OK i może wracać pod opiekę do lekarza z przychodni rejonowej. To moment, który dałby jej już poczucie bezpieczeństwa. Tempa w ciąży nie zwolniła. Pracowała, była aktywna tak, jak do momentu, kiedy dowiedziała się o ciąży. Pojawiły się komplikacje.
- Mam hodowlę psów. To hobby. Pojechałam na wystawę. Musiałam podnieść dość ciężkiego psa. Pojawiło się krwawienie. Szpital i do końca ciąży leki podtrzymujące - wspomina.
Tymoteusz urodził się w terminie przez cesarskie cięcie. Blanka wspomina, że jego pierwszy krzyk to przeżycie, którego nie zapomni do końca życia.
- Ale po urodzeniu Tymka wróciliśmy do tematu adopcji. Miałam poczucie, że skoro już podjęłam tę decyzję, to nie mogę się teraz z niej wycofać, bo przecież gdzieś tam czeka na nas dziecko. Nie dawało mi to spokoju. Byliśmy już w trakcie procedury adopcyjnej, kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Nagle, zupełnie niespodziewanie - mówi Blanka Żukowska.
Dlatego dziś jest szczęśliwą mamą 20-letniego Michała, 8-letniego Tymoteusza i 6-letniego Frania. Jest też jedną z założycieli Stowarzyszenie na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji "Nasz Bocian".
- Nigdy nie ukrywałam tego, że Tymoteusz urodził się dzięki in vitro. Uważam to za powód do dumy, że mogłam skorzystać z tej metody. Wszyscy bardzo mnie wspierali. Syn czekał na rodzeństwo. Pisał nawet laurki z prośbą o braciszka - mówi spełniona Blanka.
Kalendarz wyjątkowych buź
Obie rodziny przyjechał do Białegostoku, by wziąć udział w specjalnej konferencji z okazji 25. rocznicy urodzin w Polsce pierwszego dziecka dzięki metodzie in vitro. To wydarzenie jest okazją do promocji kalendarza wydanego przez stowarzyszenie Nasz Bocian. Znajdą się w nim fotografie dzieci adopcyjnych i urodzonych właśnie dzięki in vitro oraz ich rodzeństwa. Ideą wydawców kalendarza jest to, by obalić narastające latami szkodliwe mity zarówno o in vitro, jak i wokół adopcji. Pokazać, że te dzieci i ich rodzice to takie same rodziny, jak miliony innych na świecie.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?