Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Henryk Talar: Przychodzę do teatru, bo mam coś do powiedzenia (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Henryk Talar w Białymstoku wyreżyserował spektakl "Zemsta"
Henryk Talar w Białymstoku wyreżyserował spektakl "Zemsta" Jerzy Doroszkiewicz
Dziś aktorem może być każdy – mówi bez ogródek Henryk Talar, wybitny polski aktor. W Białymstoku wyreżyserował przebojową „Zemstę” .

Skąd znalazł pan w sobie zainteresowanie teatrem?

Henryk Talar: Urodziłem się na wsi, w Kozach koło Bielska-Białej. Moi dziadkowie byli prostymi ludźmi. Fantastycznymi, szlachetnymi. Wuj artysta, malarz amator. Trochę było tego drżenia artystycznego powietrza w rodzinie prostych ludzi. Kiedy się urodziłem był rok 1945. Pamiętam swoją pierwszą refleksję w wieku trzech lat. Stałem w oknie babci, nie było otwierane, za taką wmurowaną szybą, i zastanawiałem się dokąd jeżdżą te furmanki? Wszystkie jechały w jedną stronę. Byłem ciekaw, gdzie jest taki wielki parking. Zapytałem wuja, tego utalentowanego malarza amatora – dokąd one jeżdżą. On odpowiedział mi: tam jest Kraków, Kraków… Chyba już wtedy narodziło się moje marzenie o tym Krakowie. Niby to takie żartobliwe wspomnienie, ale myślę, że z obserwacji tego, co działo się za tym oknem wzięło się moje zainteresowanie światem.

Takie poszukiwanie czegoś, co istnieje, ale jeszcze nie uświadamiamy sobie czym jest i gdzie się znajduje?

Taka potrzeba odkrywania w sobie i na zewnątrz tego, czego nie wiem chyba została mi do tej pory. Kiedy jestem na scenie, mam potrzebę usłyszenia i docenienia większej mądrości niż ja jestem. W postaci jestem niby mądry, ale bez niej – jestem kim jestem. Widz patrzy na postać. I ja wiem, że te dwie kategorie – moja postać i widz, są znacznie mądrzejsze ode mnie prywatnego, osobistego. Dlatego podkreślam, że widz jest dla mnie panem. Oddając swoje wewnętrzne cierpienie, myślenie i oddając siebie całego w roli, nie robię tego dla siebie. Robię to dla ludzi, którzy raczyli przyjść do teatru. Mam taki powtarzający się sen. Gram Eryka XIV, koniec spektaklu, słyszę zasłużone brawa na stojąco, kłaniam się nisko, podnoszę głowę i widzę pustkę na widowni. Ten sen mnie prześladuje.

Zmienia się kostium, a sen się pojawia?

Tak, prześladuje mnie od wielu lat. To jest jakieś ostrzeżenie.

Zawsze graj dla widowni…

...a nie dla siebie.

Łatwo było dostać się do krakowskiej PWST? Podobno był pan… za niski?

Napisałem nawet list do rektora, prof. Jerzego Merunowicza. Odwalili mnie po egzaminie konkursowym, zapytałem czy nie znalazłoby się miejsce rektorskie. On mi napisał, mam ten list do dzisiaj: panie, nie ten wzrost, nie ten głos, nie chcę pana urazić, ale mówmy sobie prawdę – nie ten talent. Najbardziej mnie rozdrażnił wzrost.

To ile miał pan wpisane tego wzrostu w dowodzie osobistym?

170 cm, a mam 168 cm. I jeszcze mi napisał – tyle jest zawodów na „a”, a tokarz, a ślusarz, a kowal, a dlaczego aktor? Szczególnie po technikum mechaniczno-elektrycznym, klasa obróbki metali skrawaniem. A ja wiedziałem, że muszę zostać aktorem. Po egzaminie dojrzałości, nieudanym pierwszym podejściu do egzaminu w szkole teatralnej przez trzy miesiące pracowałem jako brakarz w zakładach metalowych w Bielsku-Białej. Po tych trzech miesiącach poszedłem do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Dyrektorem był wówczas, moim zdaniem, wybitny aktor i reżyser Mieczysław Górkiewicz. I podobno zapytał, czy chciałbym być maszynistą, a ja zrozumiałem, że artystą. Zgodziłem się i zostałem zatrudniony jako teatralny maszynista. Przestawiałem meble na scenie i podglądałem aktorów. Doszło do tego, że Mieczysławowi Górkiewiczowi zabrakło w słynnej realizacji „Zbójców” według Schillera aktora do roli Schufterle i powiedział, że ja zagram. Został mi do dzisiaj program z tego spektaklu i nakreślone ręką Mieczysława Górkiewicza słowa: „Henrykowi Schufterle, który wraz z dzieckiem wrzucił do ognia amatorstwo i stał się Aktorem”. To mnie już tak upewniło, że muszę zostać aktorem, że przygotowałem się do egzaminu, korzystając z pomocy fachowego aktora. To był nieżyjący już Henryk Giżycki. Pomógł mi w wyszukaniu tekstów. Kiedy jechałem na ten pierwszy egzamin, nikomu się nie przyznałem. Boże, jak ja wyglądałem. Krawat na gumce, na nogach meszty (to w gwarze lokalnej tenisówki), pojechałem na jeden dzień, a egzaminy trwały tydzień. Rodzice nic nie wiedzieli. Po tygodniu wróciłem oburzony na tych, którzy się na tym talencie Talara nie poznali. Pomyślałem – ja wam pokażę. Dostanę się do tej samej szkoły i rzeczywiście – za rok się dostałem. Od czasu pracy w teatrze w Bielsku Białej szanuję zespół techniczny. Zawsze powtarzam aktorom i studentom, że koledzy techniczni odgrywają w teatrze równorzędną rolę. Wystarczy wyobrazić sobie, że wyłączyliby światło albo mikrofon. Teraz większość teatrów używa mikroportów. Wiem na pewno, że bez nich aktor nie „popłynie”.

Wydaje się, że tak powinno być zawsze…

Pracując jako maszynista i zaglądając do garderób kolegów aktorów nie zawsze spotykałem się z sympatią. I to też utkwiło we mnie. Pamiętaj – nie przeceniaj swojej aktorskiej roli, swego powołania. Sam w sobie nie jesteś najważniejszy, tylko to zbiorowisko. Kiedy ktoś traktuje ten zawód egoistycznie, ma potrzebę bycia tylko dla siebie, kiedy zagra ważną postać, być może znajdzie aplauz, ale nie znajdzie swojego stałego miejsca. I są aktorzy, którzy wędrują od teatru do teatru. Ja jestem takim domownikiem, teatralnym kotem, tak się przyzwyczajam.

Dlaczego nie chciał pan grać w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie tylko wybrał drogę takiego… aktora prowincjonalnego?

Do dzisiaj czuję się takim aktorem z prowincji, nie prowincjonalnym. Uważam, że na umownej prowincji jest dużo wspaniałych, nieodkrytych aktorów. W Krakowie nie miałem szans na mieszkanie. Tymczasem Józef Witold Gruda, wybitny reżyser, dyrektor Teatru Polskiego w Szczecinie, zaproponował mi przyjazd po teatralną przygodę. Wydawało mi się, że Szczecin jest znacznie bliżej morza niż naprawdę (śmiech). Miałem pozwolenie ministra na pracę w Krakowie, bo wtedy tego wymagano jeśli chciało się pracować w mieście, w którym skończyło się studia, miałem podpisaną umowę z teatrem, ale powiedziałem dyrektorowi, że nie będę miał szans się utrzymać bez mieszkania. W Szczecinie spotkałem Macieja Prusa, z którym pojechałem do Kalisza, kiedy Izabela Cywińska organizowała teatr. Być może to los pociągnął mnie do Szczecina. A później tenże aktor, który przygotowywał mnie do egzaminu do PWST, wspomniany już Henryk Giżycki, został wyznaczony do roli Willego w „Niemcach” właśnie w Szczecinie. Kiedy przyjechałem, okazało się, że Henio jest ciężko chory i leży w szpitalu. Dyrektor powiedział – ty zagrasz. Pomyślałem – będzie niezła przygoda. Scenograf mnie zbadał, co zrobić, wykonali but oficerski na trochę wyższym obcasie. W trakcie prób reżyser zapytał mnie, czy grałem już kiedykolwiek
Willego. Odpowiedziałem, że nigdy wcześniej. Przypomniałem sobie tę rozmowę dużo później. Musiało być nieźle, skoro tak pytał.

W Teatrze Ateneum trzeba było długo siedzieć na ławce rezerwowych, a jak pan z Kalisza trafił do Warszawy?

Nie jestem dorobkiewiczem. Wtedy już miałem kilkunastoletniego zielonego volkswagena garbusa. Przyjechaliśmy do Warszawy ze świeżo poślubioną małżonką i nie mieliśmy gdzie mieszkać. Pierwszą noc spędziliśmy w samochodzie pod mostem Poniatowskiego. Potem przypomniałem sobie, że poznałem kolegę z Warszawy - Marka Nowakowskiego. Kiedy byłem na drugim roku, a on się ni e dostał, pomogłem mu zaangażować się do zespołu Górkiewicza w Bielsku-Białej i zajął on moje miejsce w mieszkaniu moich rodziców. A to był jeden pokój z kuchnią! Pod tym mostem sobie przypomniałem o nim. Wiedziałem tylko, że mieszka na Targówku, to pojechałem. Nie znałem tej dzielnicy, była noc. Na ulicy zauważyłem zgromadzenie młodych mężczyzn, byli w dobrych humorach, lekko podchmieleni, głośno rozmawiali. Odważnie podszedłem i zapytałem ich czy znają Marka Nowakowskiego. Z grupy wyszedł mężczyzna z wąsami i powiedział że nazywa się… Marek Nowakowski. To był właśnie on. Mieszkaliśmy z żoną u państwa Nowakowskich przez trzy miesiące. Po kilku latach dostałem od wicepremiera Józefa Tejchmy piękne mieszkanie na Ursynowie. Wspominam go z wdzięcznością. W stosunku do wielu aktorów robił takie gesty, nie trzeba było się zasługiwać.

Pisał pan jakieś podanie, zauważył pana w teatrze?

Prosiłem dyrektora Ateneum Janusza Warmińskiego i szefa związków zawodowych Jana Świderskiego, żeby pomogli zdobyć mieszkanie. W tym czasie dostał też lokum Andrzej Seweryn. On już miał własny numer telefonu i pozwolił mi podłączyć się. Kiedy ktoś do mnie dzwonił, on odbierał telefon, miał taki jak w sekretariatach, i przełączał do mojego mieszkania. Janusz Warmiński był takim typowym dyrektorem, który dbał o ludzi.

Ale jednak na początku grał pan „ogony”?

W tym czasie różnica pomiędzy aktorami, którzy mają 10 lat więcej, a taka była pomiędzy mną a Romanem Wilhelmim, braćmi Kociniakami, czy Jerzym Kamasem, była spora. Tamta grupa była już sprawdzona.

No ale chyba to Warmiński pana zaprosił?

To też był przypadek. Maciej Prus powtórzył wtedy w Ateneum wersję kaliską „Szewców”, a zrobił ich tam wyśmienicie. Zachorował aktor, którego rolę grałem właśnie u Prusa w Kaliszu, dostałem nawet nagrodę dla młodego aktora SPATiF-u. To były wakacje i byłem u rodziców. Pamiętam – pod dom mojej matki przyjeżdża milicja. Zapytali czy jestem i powiedzieli, że zabierają mnie na lotnisko. Takie mieli polecenie z Warszawy, że mają dowieźć Talara do Teatru Ateneum, bo dziś wieczorem jest spektakl. Kordon milicyjny eskortował mnie z lotniska do teatru. Założyłem kostium, zagrałem i zostałem w Ateneum.

Dołączenie do warszawskiego zespołu dało możliwość występowania w Teatrze Polskiego Radia

Od początku pokochałem tę robotę. Moja przydatność do zawodu aktora radiowego bierze się stąd, że znam swoje wady. Nie obnoszę się z nimi, ale i nie walczę. W teatrze radiowym od razu się na mnie poznano. To była natychmiastowa konfrontacja przydatności do zawodu, bez wielu prób i doświadczeń. Kiedy zaczynałem i później przez lata, literatura, słowa, które wypowiadałem były zrodzone z utalentowanych głów i serc. To była wielka literatura, wielkie przesłania. Miałem świadomość sensu bycia aktorem. Mogłem sobie siedzieć na tej ławce rezerwowych w Ateneum, ale w radiu miałem coś ważnego do powiedzenia, do zagrania. Gdyby nie było tego radia może nie siedziałbym tak cierpliwie. Moje zbratanie się z radiem trwa do dzisiaj. Od czasu do czasu grałem w telewizji, w filmie, teraz tylko od czasu do czasu gram w teatrze. Zrezygnowałem z pracy na etacie w Teatrze Narodowym, bo teatr traktowałem bardzo poważnie. Jako etatowy aktor miałem obowiązek być do dyspozycji. Z takim stosunkiem do zawodu utraciłem wiele ciekawych propozycji. Inni koledzy jakoś manewrowali, czasem nie przyszli na próbę, czasem się spóźnili, a ja nie chciałem zwalniać się do filmu na jeden dzień.

Od ilu lat jest pan w słuchowisku „W Jezioranach”?

Chyba kilkadziesiąt lat. Teraz już tak nie jest, ale w przeszłości, zarówno w serialach radiowych, jak i w telewizyjnych, grali najwybitniejsi aktorzy.

Zagrał pan mnóstwo świetnie ocenianych ról teatralnych, o których pamiętają krytycy i znawcy teatru, potomni zapamiętają pana z telewizji i z dużego ekranu.

Mam świadomość, że to okienko daje przyjemność bycia rozpoznawanym. Mam świadomość ulotności sztuki aktorskiej. Kiedy mam szansę bycia w teatrze, na planie filmowym, w radiu, w telewizji, na estradzie, zawsze w ciągu 365 dni, znajduję kilka naprawdę radosnych dni twórczych. Czas zarobkowy czy czas składający się na popularność, to robota, którą trzeba wykonać. Musi być w tej liczbie choć jedno działanie, które sprawia osobistą satysfakcję artystyczną. Nie muszę doświadczać artystycznego szczęścia cały rok. Nie chcę być papierem toaletowym czy nocniczkiem, który wystąpił w reklamie, a potem gra Makbeta, a nocniczek się odzywa ze sceny. I tego w ciągu mej 50-letniej pracy nie było.

Z jakiej roli w filmie chciałby być pan zapamiętany?

Kiedyś zrobiliśmy z Tadeuszem Kijańskim i Waldemarem Łysiakiem „Selekcję”. Te trzy odcinki to nie był klasyczny Teatr Telewizji, tylko to były trzy filmy fabularne. Zagrałem tam niezłomnego mafiosa – Vittoria. Jeśli chodzi o klasyczny film, to rola u tego samego reżysera – Tadeusza Kijańskiego w filmie „Przepłyniesz rzekę” z Rysią Hanin. Bycie na planie filmowym nad Wisłą z Rysią dużo mnie nauczyło. Dawał mi takie ludzkie wskazówki, rozmowy. Był to czas mojej zawodowej prosperity. Dużo grałem w filmach, chciałem się nawet zwolnić z Ateneum, bo miałem za dużo propozycji. Dyrektor mówił, żebym się nie wygłupiał, że wszystko pogodzimy. To był niebezpieczny moment obrastania w piórka i Rysia mi to uświadomiła.

Jak to jest – być dyrektorem teatru?

To był zupełny przypadek. Zaprosił mnie prezydent Częstochowy, kiedy odmówiła mu Izabela Cywińska, a mnie poleciła. Miałem o tym teatrze dobre mniemanie, ale kiedy tam pojechałem zobaczyłem, że grają przy 15 widzach na widowni. Byli według branżowego rankingu na 50 czy 65 miejscu w Polsce. Pomyślałem, a może w taką rzekę wejść? Cywińska mi odradzała i przypominała, że widziały gały co brały, kiedy zacząłem narzekać. Pierwszy sezon był czasem mojej prawdziwej rozpaczy, kiedy trzeba było odwoływać drugi, trzeci spektakl po premierze.

Dlaczego?

Bo bardzo łatwo zniszczyć i wyrzucić z teatru tę wartościową część widowni poprzez pokazywanie co rusz czegoś do rechotu. Ludzie się przyzwyczają i coś poważnego zaczynają odrzucać. Do tego dokładają się młodzi reżyserzy, którzy robią spektakl „dla siebie”, a nie dla widowni. Do dziś wolę wypełnioną salę, spotkanie z widzami. Tak jak moja „Zemsta”. Jest dla uśmiechu, nie dla rechotu.

Co się stało w czerwcu 1997 roku podczas nota bene „Zemsty” w Częstochowie? **
Przegrałem walkę z nauczycielami. Tam były spektakle tylko o godz. 8.30 i 11. Teatr grał same szkolne spektakle, a w soboty trzeba było odwoływać. Nauczycielki powiedziały mi wprost, że popołudniami nie przyjdą z młodzieżą. Przegrałem tę batalię. Już odchodziłem z Częstochowy i miałem przygotowany plan. Tę „Zemstę” robiliśmy klasycznie po dwa akty z przerwą. Chciałem przerwać przedstawienie i zaprosić na dalszy ciąg na godzinę 17. Akurat wtedy była to nauczycielska widownia. Ale poprzedniego dnia wieczorem żegnaliśmy Tadeusza Woźniaka, który dał piękny koncert w teatrze. Muzyk postawił nam wino.

I co „Zegarmistrz światła” tak zabełtał Panu w głowie?

Zabełtało pozostawienie butelki w mojej garderobie teatralnej. Graliśmy tę „Zemstę” o godz. 8.30. Przyszedłem godzinę wcześniej, jestem w garderobie i ta nieszczęsna butelczyna kiwa do mnie palcem. Chodź tu! I wychlałem tę resztkę, na pusty żołądek. Zabełtało we łbie zupełnie i potem ukazały się artykuły: „Pijany Talar na scenie”.

I Pan odważnie sam sobie wymierzył karę.

Podobnie kiedyś zachował się dyrektor Dejmek. To było powtórzone. Wiedziałem, że przekroczyłem granicę. Potem patrzyłem tylko z satysfakcją, że te same nauczycielki broniły mnie w listach pisząc, że były na widowni i „Talar wcale nie był pijany, grał fantastycznie”. Najgorsze było to, że ktoś z teatru zadzwonił do tabloidu, żeby przybiegła dziennikarka, swoją drogą sympatyczna. I to był dosyć znaczący sygnał…

Że donoszą?

Tak.

Pan jest też odważny w sytuacjach nie związanych z teatrem – w 2011 roku ujął pan bandytę, który zaatakował mężczyznę na stacji WKD w Opaczy.

Ująłem się za człowiekiem, a potem zreflektowałem się, że trochę przesadziłem. To było po spektaklu w Narodowym, przed północą. Wsiedliśmy do kolejki do Komorowa i zobaczyłem, że na dworcu rozmawiało dość głośno dwóch panów z trzecim. Kiedy kolejka ruszyła ci dwaj wskoczyli za nim do pociągu. Wydawało mi się, że to koledzy. Na stacji Opacz zobaczyłem, że są już na peronie i po prostu katują kolegę. Jeden z nich wskoczył do ruszającego pociągu, a ja ruszyłem w stronę tego bandziora. Mówię: Ludzie, pomóżcie. Nikt się nie ruszył. To go zatrzymałem. W domu się do tego nie przyznałem.

Wracając do teatru – na otwartej próbie generalnej widownia była bardzo zadowolona ze spektaklu.

Myślałem, że będą bardziej stonowani w reakcjach.

Nie wierzył Pan w podlaską gościnność?

Widziałem już w Białymstoku kilka dobrych spektakli, zwłaszcza na małej scenie. Widownia zawsze zaskakuje mnie bardzo pozytywnie.

Dziś w serialach czy telenowelach można grać właściwie bez szkoły aktorskiej?

Można. Mimo to doradzam młodym aktorom czy absolwentom szkół teatralnych – wykorzystuj każdą szansę. Za moich czasów teatry prowincjonalne zachęcały do pracy trzema rolami głównymi w sezonie i darmowym mieszkaniem. Dziś wszystko jest pozajmowane i około 200 absolwentów rocznie kończy studia. Telenowele dla młodych ludzi są potrzebne, a czasem da Bóg, spotkają się w tej pracy z kimś ze starej dobrej szkoły, to ta praca nie jest do zapomnienia.

Pojawił się pan w nowym serialu TVP „Leśniczówka” - to nieco wyższa półka?

To dobrze napisany scenariusz, reżyserowany przez Macieja Żaka. To reżyser filmowy, czuła dusza, jest wymagający. Serial ma ciekawą obsadę, gra mój kolega z roku – Marian Dziędziel. Do 60. roku życia był anonimowym aktorem i nagle wystrzelił jak kometa. Jest jednym z najpopularniejszych aktorów w Polsce.

Czy ratunkiem, szczególnie dla kobiet, które już nie mogą być Julią jest właśnie zamiana ról – zagranie w kobiecej „Zemście”?

Mówiąc, że panowie by tego nie unieśli – żartowałem. Ale jestem pewny, że nie zagraliby tak jak panie. Chciałem sprawdzić na sobie samym, do jakiego momentu po zamianie płci, ja jako widz będę patrzył na kobietę na scenie jak na kobietę, a kiedy nastąpi metamorfoza i wydobędzie się z aktora wiersz, czyli Fredro. Po prologu naprawdę zapominam, że mężczyzn grają kobiety.

Dla mnie najbardziej demoniczną rolą jest rola Dyndalskiego.

Chciałem, żeby to była postać, która zeszła z obrazu. Która czeka 200 lat, czas się zatrzymał, a my w tej samej beczce, tę samą kapustę wciąż depczemy. To jest taki ból inteligenta, krzyk, ale nadziei nie widzę...

A role Wacława i Klary?

Oglądałem przynajmniej siedem wersji „Zemsty” i rzadko kiedy, a może i w ogóle nie widziałem satysfakcjonującej mnie relacji młodych. A tutaj, ci młodzi ludzie są żywi, sprawni i w moim odczuciu są partnerami tej starszej części zespołu. W innych wersjach to były najsłabsze punkty w spektaklu.

Czy dziś warto być aktorem?

Dziś aktorem może być każdy. Ten, kto potrafi mówić i niekoniecznie potrafi. Z dykcją jest różnie, z przygotowaniem technicznym też jest różnie. Co kto lubi. Jeśli ktoś chce być celebrytą – to warto. Jeżeli ktoś chciałby bardziej kameralnie przeżyć, może otworzyć swój teatr jedno, dwu, trzyosobowy i w grupie ludzi podobnie czujących robić sobie spektakle. Gdybym wiedział, kiedy zaczynałem, to co wiem z perspektywy 50. lat w zawodzie, to nie warto. Bo nie wiem, kto jest na widowni i co mam jej do powiedzenia. Chcę wiedzieć, że przychodzę do teatru, bo mam coś do powiedzenia, a ten, kto przychodzi na spektakl, będzie łaskawy tego wysłuchać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny