Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Galerie sztuki to szalety, a kuratorzy to babcie klozetowe

Anna Kopeć [email protected]
Żeby kupić jakikolwiek mój produkt trzeba spełniać jednocześnie trzy kryteria: być człowiekiem wrażliwym, czyli zdolnym dostrzec wartość, mieć odwagę przeciwstawienia się modzie, zaryzykowania "niemarkowej" firmie, zaufania własnemu osądowi oraz mieć sporo pieniędzy. Trzy w jednym, a to zwykle zdarza się tylko w reklamie - zauważa Cezariusz Andrejczuk.
Żeby kupić jakikolwiek mój produkt trzeba spełniać jednocześnie trzy kryteria: być człowiekiem wrażliwym, czyli zdolnym dostrzec wartość, mieć odwagę przeciwstawienia się modzie, zaryzykowania "niemarkowej" firmie, zaufania własnemu osądowi oraz mieć sporo pieniędzy. Trzy w jednym, a to zwykle zdarza się tylko w reklamie - zauważa Cezariusz Andrejczuk. Wojciech Wojtkielewicz
Mam wąski krąg fanów, którzy rozpoznali wartość tego, co robię, wiedzą, że nie jestem wariatem ani mitomanem, ale to są akurat ludzie, którzy nie wydadzą mi albumu ani nie kupią kolumn za 30 tys. zł - mówi Cezariusz Andrejczuk.

Właśnie ukazał się Pański trzeci album "Podlasie z lotu ptaka". Ale generalnie fotografowanie porzucił Pan już 10 lat temu. Dlaczego?

Ponieważ kreatywnym można być tylko przez pięć lat w dowolnej dziedzinie twórczej. Jest pięć etapów rozwoju artysty: amatorski, progresywny, klasyczny, komercyjny, degrengolady.

Niektórzy uważają, że są artystami całe życie.

Nie są twórczy, powtarzają się. W sztuce, dla twórcy i odbiorcy, jest jedno słowo-klucz: świeżość. Nie doszedłem do poziomu komercyjnego, bo przerwałem pracę.

Celowo, żeby uchronić się przed degrengoladą?

Tak. Żeby się nie powtarzać, żeby nie być odtwórczym. Wyższego poziomu Ruchańców już nie osiągnę, więc przestaję pracować. Przecież nie będę sam siebie oszukiwał. Nie muszę tego sprzedawać, nie żyję z tego. Nie muszę pokazywać się w galeriach, żeby nie stracić stanowiska, bo zgodnie z zasadą jeśli przestajesz się wystawiać, to wypadasz z pewnego kręgu. Ja nie jestem w żadnym kręgu. Moja pozycja na rynku jest zerowa. Jestem anonimowym człowiekiem z ulicy bez wsparcia.

Ma Pan żal, pretensję, że jest Pan niedoceniony?

Mam świadomość poziomu, który osiągnąłem. Boli mnie niewspółmierność tego poziomu do mojego statusu czy chociażby możliwości pokazania tego ludziom. Mam w szufladzie zdjęcia, które mogą zmienić obraz fotografii przyrodniczej, a nie mogę tego wydać. Więc z jeden strony własna niezaspokojona próżność, bo któż jej nie ma - a artysta szczególnie - a z drugiej zwykła niezgoda na bezsens rzeczywistości, bo coś cennego się marnuje. Prawda jest taka, że nazwisko się zdobywa będąc w etapie czwartym/piątym, a artystycznie to jest popelina, śmieci. Trzeba mieć odwagę powiedzieć dosyć.

Teraz zajmuje się Pan tworzeniem sprzętu audiofilskiego. To kolejna Pana pasja?

Trwa już 30 lat. Muzyka jest dla mnie najważniejszą dziedziną sztuki, nie fotografia. Od 30 lat głównie słucham muzyki, ale nie sposób jej słuchać na koncertach. Albo nie ten repertuar, albo zła przestrzeń. Sale filharmonii są najgorszym miejscem do słuchania muzyki. Są skonstruowane tak, by dźwięk się odbijał i nagłośnił tylne rzędy. W każdej filharmonii jest koszmarna akustyka.

Nie chodzi Pan do filharmonii?

Jeśli już, to do pierwszego rzędu gdzie nie ma pogłosów. Ale grany jest XIX-wieczny repertuar, albo współczesny akademicko-konceptualny. A jeśli zdarzy się usiąść w pierwszym rzędzie na koncercie z odpowiednim repertuarem, to wykonawstwo jest słabsze niż płyta. Płyta zaś brzmi mechanicznie. Muzyka jest okaleczona, brzmi jak katarynka, nie ma żywych emocji wszystko jest spłaszczone. Dlatego sam musiałem stworzyć odpowiedni sprzęt. Najpierw dla siebie, następnie na sprzedaż.

I mówi to człowiek, który z wykształcenia jest polonistą.

Jeśli w jakiejś dziedzinie zdobywamy wykształcenie, to nigdy nie będziemy w niej koneserem. Będziemy zaledwie profesjonalistą, czyli po powierzchni będziemy się ślizgać, tylko opisywać i przypinać etykietki. Tracimy świeżość i ostrość spojrzenia. Odpowiednią ostrość spojrzenia daje pasja, a nie zawsze jest tak, że zawód jest pasją. A nawet jeśli jest, to jedyne czego się uczymy na studiach to klasyfikowanie, opisywanie. Muzykolog nie powie, że Mozart jest mechaniczny, nużący, powtarzalny, płytki. Muzykolog będzie opisywał użyte środki, konteksty społeczno-biograficzne itp. Nie będzie miał odwagi cofnąć się 80 lat wcześniej i sięgnąć po "Stabat Mater" Pergolesiego, aby usłyszeć jak Mozart zrzynał w Requiem i jakie ono jest nieświeże. Trzeba mieć odwagę do spojrzenia syntetycznego, bezwzględnego i porównawczego. A profesjonalista zamyka się w wąziutkiej szufladzie i traci ogół. Ja, aby zweryfikować jakość muzyki Beethovena, puszczam sobie japońską muzykę gagaku z dworu cesarskiego czy muezina, który wzywa na modlitwę. To jest przeszywająca muzyka. Beethoven przy tym to jest tromtadractwo, żołdacka muza, etiudy uczniaka. To boli. Kiedy słucham Beethovena, to tak jakby ktoś chlastał mnie w twarz. Natomiast dla profesjonalisty to jest Bóg.

Bycie profesjonalistą jest niebezpieczne?

Niebezpieczne dla jego duchowości. Powoduje erozję. Profesjonalista nie sięga istoty rzeczy, nie potrafi zwaloryzować. Zadowala się sformatowanymi poglądami, które mu wdrukowano w umysł. Wchodzi w koleiny fałszywych autorytetów. To mu pomaga, bo tkwiąc na tym poziomie jak wszyscy inni może być w kręgu wzajemnej adoracji, mieć katedrę, nauczać kolejne ofiary i żyć z tego. Natomiast dla esencji, istoty, prawdy jest to zabójcze. Audiofilstwo nie jest zaspokajaniem głodu. To stołowanie się w najlepszej restauracji, degustowanie najlepszego. Słuchanie muzyki w sensie zaspokajania głodu, czyli kontaktu ze sztuką możliwe jest i przez radio samochodowe. Nawet wtedy koneser w ciągu pięciu sekund potrafi poczuć czy to jest sztuka, czy też wypocina, etiuda, jak to, co teraz robi np. Penderecki który artystą był, ale 40 lat temu.

A Pan jest perfekcjonistą?

To jest niedobre słowo. Perfekcjonista to człowiek pedantyczny. Ja taki nie jestem. W sztuce należy walczyć z nadmiernym porządkiem. Liczy się tylko improwizacja i zachwyt, co to ma wspólnego z porządkiem? Owszem jestem wymagający, krytyczny, ale nie pedantyczny. To powierzchowny, mylący odbiór. Perfekcjoniści są jak komputery, sztywni, bez polotu. Ludzie zachodniej cywilizacji są tacy. Ci ze Wschodu są emocjonalni, ale bałaganiarscy. Na początku twórczość trzeba być bałaganiarzem, ale biorąc narzędzie do pracy natychmiast, w ułamku sekundy trzeba stawać się tym krytycznym człowiekiem Zachodu. W procesie twórczym ta oscylacja odbywa się kilka razy na sekundę. W umyśle balansujemy między zachwytem, wolnością, swobodą, improwizacją, a dyscypliną, umiarem, warsztatem. Pozostanie na jednym daje sztukę zimną , wyspekulowaną, na drugim - sztukę chaotyczną, grafomańską, krzykliwą. Chaos jest morderstwem sztuki. W ocenie dzieł liczy się wielka trójca: prawda, energia, umiar. Oprócz tego dochodzą dwa fakultatywne walory: aura i progresja. To są wszystkie kryteria, wystarczające do oceny dowolnego dzieła sztuki.

W pańskim albumie "Podlasie z lotu ptaka" przeważają kadry o wschodzie słońca. Dlaczego?

Światło, aby było szlachetne, musi być nisko. Dotyczy to nie tylko natury, ale i planu filmowego czy fotografii. Takie światło jest miękkie, bo przechodzi przez warstwę atmosfery, ugina się na krzywiźnie kuli ziemskiej. Wschód i zachód mają te walory wspólne, z tym że wschód ma taką przewagę, że jeśli nie wieje wiatr to pojawiają się opary, które występują tylko w naszej strefie geograficznej. Żeby sfotografować opary trzeba zaryzykować. Wstać o 2 w nocy, obserwować chmury, 3 prognozy pogody w komputerze, telefony do meteorologów. Trzeba się poświęcić, a szansa na wygraną jest niewielka.

Pan się wielokrotnie poświęca. To widać na Pańskich zdjęciach.

Bo ja się karmię sztuką. Również swoją. Te zdjęcia robię dla siebie, bo nie mogę ich zobaczyć w galeriach ani w albumach. Musze je stworzyć na wysokim poziomie, bo tylko taki ma sens. Kosztem 10 lat życia, kilkuset tysięcy złotych i ogromnego szczęścia, czyli bezinteresownej pomocy sześciu pilotów.

Może mieć Pan teraz z tego satysfakcję. Wydał Pan kolejny album.

Nie jestem. To pierwszy wydany album po pięciu latach. Ostatni był dla National Geographic, gdzie były najlepsze zdjęcia z 10 lat mojej pracy. Album wydano na papierze gazetowym, nie sprzedał się i część nakładu trafiła do koszy z tania książką, a może na przemiał. Grafik nie odszumił zdjęć, nie zlikwidował ziarna. Zdjęcia są na dwie strony, przecięte w środku. Nie zrobiono żadnej promocji, nie było ani jednej recenzji czy notatki w prasie. A to były zdjęcia na poziomie, który mógł zmienić obraz polskiej fotografii przyrodniczej, mogła ona dorównać europejskiej. Liczyłem na to, że pracują tam fachowcy. Zachwycili się moim portfolio, postanowili wydać album. Dopiero później złapali się za głowę, zastanawiali się kim jest ten Andrejczuk. To nie jest nasz człowiek, jest nikim. Wdepnęliśmy, ale jest umowa, jesteśmy poważnym wydawnictwem, wydamy to. Minimalizując koszty. Wydano 10 tys. sztuk, połowa trafiła do taniej książki.

Wtedy Pan zwątpił?

To są rzeczy, które bolą cały czas. Drugi raz tego nikt nie wyda, a to zdjęcia niepowtarzalne. Żeby zrobić coś takiego trzeba dysponować kolosalną ilością czasu, wstawać o 2-3 w nocy, a to całkowicie koliduje z normalną pracą. Trzeba mieć paręset tysięcy zł do wydania na najlepszy sprzęt. I niebywałe szczęście: mieszkać w pobliżu Biebrzy i Narwi, mieć do dyspozycji kilku pilotów, motolotnie, samoloty, rotoloty, balony. A na końcu talent, to w tym najmniejsza rzecz. Plus determinacja, pracowitość, wizja.

Ale o Pańskiej pracy, talencie, wizji i determinacji świadczą Pańskie zdjęcia.

Na rynku jakość nie ma większego znaczenia. Liczy się tylko nazwisko. Żadna galeria nie wystawi anonima ponieważ nie pojawi się prasa i telewizja. Nie będzie sponsorów i galeria zbankrutuje. Poza tym galerie mają znajomych, pociotków których muszą promować. Na ten temat napisałem manifest "Walczmy z chorobą, która toczy współczesną sztukę", w którym diagnozuję rynek sztuki. Muzea sztuki współczesnej nazywam szaletami, a kuratorów babciami klozetowymi. Boję się tam wejść, bo obawiam się, że wdepnę w odchody. Galerie dają możliwość wypróżnienia się swoim wybrańcom, wysrania własnej grafomanii, ładnie opakowanej i opatrzonej metką z nazwiskiem. Tak wygląda obecnie sztuka. Zetknąłem się w tym osobiście, gdyż miałem szczęście stworzyć wielki produkt, który został totalnie olany w Polsce, w Europie i w USA. Zrozumiałem, że obecnie jakość ma trzecio-, czwartorzędne znaczenie. Liczy się tylko potencjał marketingowy. Jakość nie ma znaczenia, bo nikt nie potrafi tego ocenić. Żeby ocenić jakość trzeba być koneserem, a tych nie ma w wydawnictwach i galeriach. Są tylko profesjonaliści, absolwenci historii sztuki, którzy mają umysł sformatowany, a gust zdegrengolowany. Tkwią w pisuarowo-duchampowskim paradygmacie sztuki współczesnej, która jest w przytłaczającej większości konceptualna, śmieciowa, pozbawiona kunsztu, piękna, warsztatu.

To smutne.
To jest straszne, przerażające. Duże znaczenie ma też moda. Wystawia się tego, kto jest modny i na kim można zarobić. Galeria nie zarobi na artyście nieznanym, na dodatek taki artysta obnaży miałkość tych, na których się zarabia. Jeden z wydawców, który zachwycił się moimi pracami, wyznał że jest to bardzo ryzykowne. Nie wydaje rzeczy, które mu się podobają, bo straci komercyjny węch, komercyjną samokontrolę. Musi wydawać to, co będzie modne. Kiedy okazało się że jestem niezależny, że chcę jeszcze coś wydać w innym wydawnictwie, że nie chcę być figurantem w jego rękach - bez słowa zerwał kontakt.

Wszyscy wydawcy angażują profesorów ASP jako grafików, którzy bardzo często są artystycznymi gówniarzami. Tandetnie zaprojektowano mój pierwszy album 100 obrazów znad Narwi, chaotycznie powiększając i pomniejszając kolejne zdjęcia. Grafik nie miał żadnego sensownego pomysłu, bo takich fuch odwala 40, interesują go tylko pieniądze. Wydawcy mają do takich ludzi zaufanie, bo to przecież Profesor ASP! Nie rozumieją, że mi na tym zależy, że ja mam gust, że jestem lepszy. Taki jest ból autora, który zderza się z rzeczywistością. Autora który poświęcił życie na twórczość, a nie na zapełnienie notesu kontaktami. A notes obecnie jest sprawą kluczową. Żeby funkcjonować na rynku sztuki trzeba mieść 500 nazwisk, ja mam 10. A co ważniejsze moje nazwisko musi być w 500 notesach. Jeśli tego nie ma jestem zerem, nic nie uzyskam. Sponsoring odbywa się wyłącznie w konkretnych kręgach społeczno-polityczno-towarzyskich. Jeśli wydarzy się "wypadek przy pracy" i wydawcy się czymś zachwycą - albo się wycofają, albo zminimalizują koszty.

O czym Pan marzy?

Już o niczym. Straciłem marzenia, bo zostałem skopany i krwawię. Przestaję marzyć, bo wiem, że jest to naiwne i niebezpieczne, bo się nie spełnia. Mogę marzyć, że wydam album z Ruchańcami, mam nawet wydawcę, ale potrzeba chętnych na zakup 500 sztuk. Wydawca próbuje znaleźć ich od 5 lat. Dotąd nie wydałbym pierwszego albumu gdybym 10 lat temu przypadkowo nie poznał białostockiej nauczycielki Iwonny Zaborowskiej. Zobaczyła moje prace i powiedziała, że nie pozwoli aby takie zdjęcia się marnowały. Jej notes miał 300 nazwisk.

Nie chce Pan szukać takich kontaktów?

Za późno. Nie chcę ich szukać, bo nie będę miał czasu na twórczość. Poza tym mnie to męczy, jestem samotnikiem, nie potrafię tego robić. Kontaktów nie nawiązuje się w tym wieku, robi się to na początku szkoły. Tak naprawdę po to tylko warto studiować - aby zapełnić notes. Chodzi się na imprezy, podlizuje, szpanuje, wzajemnie adoruje, przesiaduje w modnych knajpach. A sztuki nie tworzy się w knajpach. No chyba że śmieciową. Notes musi być czynny, nie może być wypełniany mechanicznie. Zaprotegowany idę na spotkanie, jestem częstowany kawko-herbatką, a kiedy wychodzę moja wizytówka trafia do kosza. To była tylko poza, grzeczność, protekcja była za słaba, mają do obsłużenia swoich ludzi. Albo poświęcamy całe życie na robienie nazwiska albo na tworzenie.

Mógłby Panu pomóc menedżer.

Wiem, że powinienem go mieć i wiem, że jest zero szans, żebym go miał. Skuteczny menedżer należy do jakiegoś kręgu towarzysko-politycznego, ma swoich podopiecznych, w których zainwestował i na których zarabia. Niepotrzebny mu ktoś taki jak ja, bez nazwiska, bez gładkiej gadki, bez atrakcyjnej mordki, niepokorny, bezczelnie szczery. Moje produkty, bez marki i bez reklamy, niemodne, idące pod prąd, wzbudzają nieufność. Ale podobno są wybitne? Większości nie mieści się to w głowach. Ludzie muszą sobie wszystko wytłumaczyć, jeśli nie potrafią - to omijają łukiem albo tworzą mit. 90 proc. tego, co mówimy i myślimy to hipokryzja, którą tworzymy na użytek innych i samozakłamanie na użytek własny. Tkwimy w mitach, przesądach, komunałach, sformatowanych kalkach myślowych. Cały nasz umysł to kłamstwo podzielone na hipokryzję na zewnątrz i samozakłamanie wewnątrz. Sam u siebie to rozpoznaję i walczę z tym od lat.

Kiedy pojawiła się u Pana taka gorzka refleksja na temat sztuki współczesnej?

Dziesięć lat temu, gdy zacząłem pukać do galerii i wydawców. Pierwszy cios był taki, że przez rok musiałem ochłonąć. Następny poświęciłem na zrozumienie tego, napisanie manifestu, a następne na utratę złudzeń. Teraz już nie mam nic do stracenia, stać mnie na to, aby powiedzieć, że król jest nagi, aby napisać, że galerie to szalety, bo wiem że i tak mnie nie wpuszczą. Jeśli galeria wystawi Andrejczuka to się wychyli, jeśli nikt jej nie poprze, to zostanie wyśmiana i nazwą to kiczem. W Krakowie mój kolega odwiedził 10 galerii z moim portfolio z Ruchańcami, wszędzie go wykopali. W ósmej powiedział, że nie wyjdzie, jeśli się nie dowie: dlaczego. Usłyszał, że to jest kicz, a nie sztuka. Bo na tle sedesów, wielorybów w formalinie i diamentowych czaszek to są ładne obrazki, czyli kicz. To popłuczyny po impresjonizmie. Nieważne, że to jest trudniejsze, wymagające kunsztu wręcz nieosiągalnego. To jest ładne, kolorowe i odbiega od tego, co już jest wystawiane. W innej galerii usłyszał, że szefowa w ogóle nie obejrzała tych prac, bo gdyby miała analizować to, co ludzie z ulicy przynoszą, to by ją głowa rozbolała. Nie ma czasu wystawiać swoich, poleconych ludzi, którzy czekają w kolejce. Obecnie nikogo nie interesuje jakość, żyjemy w epoce plastiku, masowości, nadmiaru.

Ale jest Pan za to wolnym człowiekiem.

Mówienie prawdy jest jednym z najrzadszych przywilejów, mało kto sobie na to pozwala, bo zwykle ma pracę, dzieci, karierę. Ja kariery nie zrobiłem, nie mam dzieci, nigdy nie pracowałem u kogoś. Moje poglądy na temat sztuki czy przemysłu audio są niemodne i kontrowersyjne. Ludzie musieliby zanegować to, w co wierzą, a nie mają na to odwagi. Ludzie widzą moje zdjęcia i nie mają odwagi powiedzieć, że nie widzieli dotąd czegoś takiego, bo człowiek z ulicy nie może być kimś.

Cezariusz Andrejczuk

jest fotografem, operatorem i reżyserem filmów niezależnych, a także melomanem i audiofilem. Pracował nad projektem fotograficznym "Obrazy znad Narwi i Biebrzy". Zdjęcia z tego projektu były publikowane w magazynie i albumach National Geographic oraz w dwóch albumach autorskich: "100 obrazów znad Narwi" Wydawnictwa Buffi w 2007 roku oraz "Biebrza" National Geographic w 2008 roku.

Wibracje natury Cezariusz Andrejczuk tworzy m.in. słynne Ruchańce przesuwając granice fotografii w stronę "fotomalarstwa". Technika ta polega na rejestrowaniu przez długi czas nieruchomych obiektów aparatem znajdującym się w ruchu. Charakteryzują się wyjątkową ekspresją kolorów, baśniowością, pokazują przyrodę poruszoną i niespokojnie ożywioną. Te fotografie, jak mówi artysta, "ujawniają podskórne, tajemnicze wibracje natury".

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny