Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ewa Łobaczewska: Białystok daje ograniczone perspektywy zawodowe

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Ewa Łobaczewska
Ewa Łobaczewska Wojciech Wojtkielewicz
Ewa Łobaczewska od pięciu lat występuje w musicalach. Częściej można ją usłyszeć w Poznaniu niż w Białymstoku. Niedawno nagrała płytę ze swoimi interpretacjami piosenek z mniej znanych musicali. Postanowiła również zająć się edukacją entuzjastów śpiewu.

Zapytam wprost - śpiewać każdy może?

Ewa Łobaczewska: Wydaje mi się, że w większości przypadków - tak. Do tej pory nie spotkałam się z jakimś totalnym brakiem talentu - większość ludzi objawia jakieś delikatne talenty. Wszystko jest kwestią techniki, czasu i ciężkiej pracy. Jedni ludzie mają dar od natury, inni mogą to samo osiągnąć dzięki pracy.

Co trzeba mieć, żeby nie tyle odważyć się wydobyć głos, co nie kaleczyć uszu innych?

Przede wszystkim słuch muzyczny.

A co to takiego?

Wrażliwość na muzykę, rozpoznawanie dźwięków, słyszenie wysokości dźwięku. Każdy słyszy czy gra, czy nie gra, ale nie każdy jest w stanie rozpoznawać wysokości dźwięków, powtarzać je. Każdy natomiast może się tego nauczyć!

A jak to było z Panią?

W dzieciństwie objawiałam zdolności muzyczne, chyba od zawsze chodziłam po domu i śpiewałam do szczotki do włosów albo dezodorantu. Ale byłam nieśmiałym dzieckiem. Bardziej pokazywałam rodzicom swoje zdolności aktorskie niż wokalne. Uwielbiałam robić przedstawienia kukiełkowe, owijać się w sukienki mamy i odgrywać na podłodze jakieś scenki. Musiałam troszkę dojrzeć emocjonalnie, żeby zaprezentować rodzicom, że jest we mnie coś więcej.

Ile miała Pani wtedy lat?

Szłam do liceum. Wcześniej śpiewałam w chórze szkolnym, ale nie brałam udziału w żadnych festiwalach czy konkursach. Zawsze miałam szóstkę z muzyki i na tym się kończyło.

To które liceum Pani wybrała?

Szóste. Jakaś taka legenda narosła wokół tej szkoły, że jest z tradycjami. Wybierają tam króla i królową, fajnie obchodzą różne uroczystości. Zawsze fascynował mnie też sam budynek. To przecież zabytek z trzeszczącymi, drewnianymi podłogami. Moim zdaniem ma niepowtarzalny klimat.

Wróćmy do śpiewania

Moja koleżanka z chóru, jeszcze przed wakacjami na koniec gimnazjum powiedziała mi, że wybiera się na warsztaty wokalne.

Zapewne do Jerzego Tomzika?

Tak! Opowiadała, że codziennie mają lekcje śpiewu, akompaniuje zespół na żywo podczas koncertu finałowego. Pomyślałam, że też bym tak chciała. Wtedy pierwszy raz w życiu odważyłam się powiedzieć mojej mamie, że chciałabym śpiewać. Powiedziałam, że nie chcę nigdzie wyjeżdżać na wakacje, tylko koniecznie dostać się na warsztaty. Mama się zgodziła, a po warsztatach Jerzy Tomzik zaproponował, żebym została w jego studiu piosenki. Był rok 2005.

Rodzice byli na koncercie finałowym?

Kibicowali mi i podejrzewam, że trochę ich zaskoczyłam, że mam jakiś talent, predyspozycje do śpiewania.

Co się działo w tym studiu piosenki?

Mieliśmy bardzo dużo występów, wyjazdów. Czasy w studiu piosenki Jerzego Tomzika nauczyły mnie bardzo dużo.

Że nie można sobie odpuszczać bez względu na okoliczności?

Na pewno. Pan Jerzy ma twardą rękę, ale poza dyscypliną nauczył mnie profesjonalizmu na scenie. Zawsze wpajał w nas, że trzeba dbać o warunki swojego występu, doskonale słyszeć się w odsłuchu, mieć odpowiedni sprzęt. Od tego zależy, jak wypadniemy. Do tego jeszcze punktualność i odpowiedzialność. To wartościowa nauka dla nastolatki.

Za to w zamian ma się oklaski.

I tak było. Nauczyłam się też bardzo dobrze śpiewać „na głosy”, bo do wszystkich piosenek przygotowywałyśmy chórki. To była żmudna i nudna praca, musieliśmy perfekcyjnie stroić, a pan Jerzy potrafił przed samym koncertem wbiec na scenę i krzyczeć: nie słychać sopranów (śmiech). Bardzo mnie to muzycznie rozwinęło. Byłyśmy na wielu festiwalach, śpiewałyśmy całe koncerty, koncertowałyśmy nawet w Szwecji.

Jest rok 2008, kwitną kasztany, a Pani zdaje maturę. Z czego?

Z angielskiego, francuskiego, z geografii i oczywiście z polskiego. I poszłam na nasz uniwersytet, na filologię angielską. Wtedy szukałam jeszcze swojej drogi.

I w trakcie anglistyki poszła pani do Studium Wokalno-Aktorskiego?

Byłam drugim rocznikiem. Wiedziałam, że taka szkoła powstała w moim mieście i skoro szkoła przyszła do mnie - muszę spróbować tam się dostać. Musiałam jednak do tego dojrzeć, a tę dojrzałość dały mi dwa lata na filologii. Poszłam do studium już z pewnym bagażem doświadczeń i byłam już stuprocentowo pewna, czego w życiu chcę. Myślę, że ta pewność zaowocowała później podczas nauki w studium. Na razie mi się dyplom uniwersytecki szczególnie nie przydaje, ale daje poczucie bezpieczeństwa. Mogę w końcu dzięki temu tłumaczyć teksty piosenek, zajmować się stroną literacką teatru.

To kiedy ruszy Pani na podbój Broadwayu?

Niech życie zadecyduje czy tak się stanie.

Skąd wziął się w Pani sercu musical, to gatunek czysto amerykański?

Kiedyś dostałam płytę z musicalu „Koty” z Teatru „Roma”.

Po polsku?

Tak, ale to światowa klasyka, muzykę skomponował Andrew Lloyd Webber. Ta płyta mnie pochłonęła. Pomyślałam: to jest wspaniałe, właśnie to chciałabym robić w życiu. Na tej płycie śpiewali ludzie, których nazwiska mi nic nie mówiły. Ostatnio ponownie wpadła mi w ręce ta płyta i ponownie sprawdziłam obsadę tego spektaklu. To niesamowite uczucie odczytywać nazwiska po latach i uświadomić sobie, że większość tych ludzi znam dzisiaj osobiście, a z niektórymi występuję razem na scenie. Od tej płyty zaczęła się moja miłość do musicalu. Poza tym w gimnazjum jeździliśmy z klasą na „Grease” do Romy, widzieliśmy „Romea i Julię”. Patrzyłam na scenę i myślałam, że chcę tam kiedyś być.

A nie myślała Pani, że wraca z takich wyjazdów na prowincję, gdzie nie ma niczego?

Wtedy jeszcze nie myślałam takimi kategoriami. Teraz wiem, że Białystok jest dla artystów inspirującym miejscem i spokojną przystanią do życia, ale daje ograniczone perspektywy zawodowe. Jest za małą miejscowością. Żeby pracować aktywnie w tym zawodzie trzeba nastawić się na częste i dalekie wyjazdy. Jednak Białystok ostatnimi czasy bardzo „zbliżył się” do reszty Polski. A ja kocham ten podlaski brak pośpiechu, spokój, bliskość natury, fakt, że prawie wszędzie jestem w stanie dojechać rowerem, że moja rodzina jest zaraz obok. Szczerze mówiąc wolę dodatkowe 1,5 godziny podróży niż zwariowane i samotne życie w wielkim mieście.

W Polsce musicale czy filmy muzyczne znaliśmy przez lata tylko z kina czy telewizji.

O tak, pamiętam „Czarnoksiężnika z Oz”, „Hello Dolly”, czy „Narodziny gwiazdy” z Barbrą Streisand.

To niech mi Pani zdradzi, jak się zdobywa rolę w musicalu?

Jedzie się na casting i jest się najlepszym (śmiech). Często jeździmy na drugi koniec Polski tylko po to, żeby zaśpiewać kilka linijek piosenki. W tym zawodzie nie ma litości - jeśli chcesz zaistnieć i mieć pracę musisz jechać wszędzie tam, gdzie taki casting jest organizowany. W taki sposób zaczęłam - jechałam osiem godzin pociągiem na pierwszy prawdziwy casting do Teatru Muzycznego w Gliwicach.

Zaśpiewała Łobaczewska i już go nie ma!

Rzeczywiście, obecnie teatr muzyczny zamienił się w teatr miejski (śmiech), chyba coś jest na rzeczy. Prawda jest jednak taka, że jeśli chce się zagrać w musicalu, trzeba jechać.

A startowała Pani kiedyś w castingu do naszej opery?

Tak. Byłam na przesłuchaniach do „Korczaka”, ale byłam do tego za młoda. Byłam też na castingu do „Doktora Żywago”. Nie do każdej roli jesteśmy idealni, do tego dochodzi subiektywna ocena reżyserów i producentów, którzy mają już jakąś swoją „wizję”. Często nawet wzrost ma znaczenie.

Za to za kreację guwernantki Marii Rainer w „Dźwiękach muzyki” już w 2014 roku dostała Pani na Śląsku Złotą Maskę…

To było wielkie wyróżnienie i wielki zaszczyt - ta rola to był mój teatralny debiut. Byłam wtedy na trzecim roku w Studium Wokalno-Aktorskim, ale na profesjonalnej scenie nigdy wcześniej nie grałam. To jest najważniejsza nagroda teatralna na Śląsku, upewniło mnie to w przekonaniu, że idę dobrą drogą.

Pani mąż pewnie się przyzwyczaił, że żona artystka często żyje na walizkach.

Jest przyzwyczajony do takiego trybu życia. Jest realizatorem oświetlenia, sam więc pracuje w teatrze i zna te realia doskonale.

Na Śląsku była okazja, żeby zmierzyć się z absolutnie genialną piosenką „My Favourite Things”…

Już przed castingiem dwa razy obejrzałam film, żeby wiedzieć co tam się dzieje. Moja postać jest niesforną postulantką w zakonie, która szuka swojej ścieżki życiowej. Biega po łące z gitarą, skacze po drzewach. Zakonnice wysyłają ją do pracy w charakterze guwernantki siedmiorga dzieci w domu pewnego kapitana. I tam oczywiście się zakochuje. Pamiętam, że do „My Favourite Things” mieliśmy bardzo dynamiczną choreografię. Walczyłyśmy, żeby zapanować nad oddechem, jednocześnie śpiewać, tańczyć, skakać po tej scenie na jednej nodze. Oczywiście, ostatecznie trening czyni mistrza i się udało.

A potem ruszyły cykle musicalowych koncertów.

Większość moich występów jest poza Białymstokiem. Nawiązałam kontakt z wieloma wspaniałymi muzykami i artystami, którzy zapraszają mnie do projektów i koncertów, które przygotowują. Pracuję między innymi z Kubą Wocialem z „Broadway w Polsce” i Maćkiem Pawlakiem. Właśnie oni są pomysłodawcami wielu projektów, w których brałam udział m.in. widowiska „Broadway Exclusive” czy cykl koncertów musicalowych w Filharmonii Opolskiej. Często też koncertuję z innymi artystami i orkiestrami symfonicznymi w Polsce. Ostatnio miałam przyjemność wystąpić u boku Alicji Węgorzewskiej i Olgi Bończyk w towarzyszeniu orkiestry Collegium F.

Woli Pani śpiewać po polsku czy po angielsku?

To zależy. Jeżeli tłumaczenie tekstu jest przygotowane rzetelnie, zachowany jest sens, rytm i „wygodnie” się, to śpiewa to z przyjemnością po polsku. Lubię kiedy wszyscy na widowni rozumieją dokładnie o czym jest utwór.

A z punktu widzenia czysto technicznego?

Nie ma to dla mnie większego znaczenia.

Przygotowując płytę w ramach stypendium prezydenta pokusiła się Pani o własne tłumaczenia.

Zajmuję się tym już od jakiegoś czasu. Zdarza mi się tłumaczyć znajomym artystom teksty na polski, tłumaczę je również często samej sobie, aby później móc wykonywać utwory po polsku na koncertach. Profesjonalnie dopiero czeka mnie debiut w nowym sezonie - przygotowuję właśnie teksty do spektaklu z utworami kompozytora Johna Bucchino, który będzie miał premierę w Teatrze Muzycznym w Poznaniu.

Zatem - jak się powiedzie, może być o Pani głośno też jako o tłumaczce!

Jest kilku bardzo dobrych tłumaczy w Polsce, nie byłabym im w stanie robić konkurencji.

Czy osobie śpiewającej łatwiej jest pisać tłumaczenie niż zwykłemu tłumaczowi?

Trudno byłoby się nie zgodzić. Przydaje się też umiejętność czytania nut.

To słuch muzyczny nie wystarczy?

A jeśli nagranie jest inne niż zapis nutowy. Jest interpretacją? Profesjonalne tłumaczenie musi być zgodne z zapisem nutowym, czyli oryginałem. Będąc wokalistką, czuję które samogłoski są bardziej wygodne do śpiewania. Zabójstwem dla wokalisty jest na przykład wysoki dźwięk na samogłoskę „i”.

Niedawno dowiedziałem się, że nagrała Pani płytę firmowaną swoim nazwiskiem. Jak do tego doszło?

To było gdzieś w sferze moich marzeń. Chciałam nagrać kompilację moich ulubionych utworów i takich, o których sądzę że dla wokalistki są wyzwaniem, są ciekawe interpretacyjnie i muzycznie.

Za darmo raczej płyt u nas nie nagrywają.

Z pomocą przyszedł pan prezydent Białegostoku, który ufundował stypendium.

Przyszedł do Pani?

No nie, musiałam napisać wniosek o stypendium i chyba na tej podstawie dostałam fundusze (śmiech).

I starczyło, żeby nagrać, a nawet wytłoczyć?

To nie jest płyta do dystrybucji w dużych sklepach. To płyta promocyjna. Daję ją przyjaciołom na pamiątkę, a przy okazji mogę też ją wręczyć ludziom, którzy chcieliby dowiedzieć się czym się zajmuje oraz poznać moje możliwości.

Zatem prezydent pomaga Pani karierze, a Białystok z tego nic nie ma

Ma. Bo stypendium ma promować białostockich twórców.

Czyli jak Pani występuje w Poznaniu, to zapowiadają, że jest Pani z Białegostoku?

Czasami tak jest. Nie wstydzę się mojego pochodzenia, nigdy nie ukrywam i bardzo się szczycę, że mieszkam w Białymstoku.

Na krążek wybrała Pani 10 piosenek zaśpiewanych niemal „nago” - tylko z towarzyszeniem pianistki

W większości utwory musicalowe są wykonywane przez orkiestrę symfoniczną. Żeby powstało takie nagranie, trzeba by było dostać z 55 podobnych stypendiów (śmiech). Starałyśmy się z Kariną Komenderą wybrać takie utwory, żeby aranż fortepianowy był jak najpełniejszy.

Zatem to jest płyta dwóch pań - Ewy i Kariny

Karina odgrywa taką samą rolę jak ja. Są rozbudowane partie wokalne, ale fortepian jest tak samo ważną warstwą tej płyty.

Śpiewając piosenkę z „Jekyll and Hyde” daje Pani namiastkę tego, co można było usłyszeć w Teatrze Muzycznym w Chorzowie czy w Poznaniu?

W moim wykonaniu słuchacze mogą ją usłyszeć tylko w Poznaniu.

Czyli jak się zdobędzie płytę to da do myślenia, czy jechać do Poznania na całość?

Chyba tak, ale trzeba się spieszyć bo w tym roku musical „Jekyll and Hyde” już schodzi z afisza.

To jak w takim razie można zdobyć tę płytę?

Trzeba się do mnie odezwać. Można napisać przez funpage na facebooku albo maila.

Zauważyła Pani także kompozycję siostry Carly Simon do przedstawienia „Secret Garden”

Ten utwór Lucy Simon chodził za mną od dawna, bo jest przepiękny. Wykonuje go ze mną w duecie moja 13-letnia uczennica.

Muszę zapytać o muzykę do „Doktora Żywago” - chciałaby Pani coś tam zaśpiewać?

Widziałam ten musical, to wspaniałe przedstawienie. Muzyka jest piękna. Bardzo się cieszę, że tego typu przedstawienia można coraz częściej oglądać w Białymstoku. Po cichu liczę, że może kiedyś będzie mi dane zagrać główną rolę w moim ukochanym mieście.

Mam wrażenie, że nagrywając płytę, wszystko Pani wyjaśniła tytułem - „Podróż w mniej znane”.

Cieszę się, że to jest jasne. To miały być utwory z musicali, które były wystawiane w Polsce, ale są zapomniane albo całkowicie nieznane. Tylko piosenki z „Jekyll and Hyde” i „Ragtime” były na scenach. Pozostałe utwory są z musicali, które nigdy nie były pokazywane. To był pomysł na taką edukację słuchaczy.

Pani w ogóle ma ochotę na edukację - znalazłem w internecie informację, że Pani założyła Songbird Studio Głosu.

Tak, jest to nowe miejsce na mapie Białegostoku, gdzie dzieci, młodzież i dorośli mogą uczestniczyć w zajęciach ze śpiewu i aktorstwa. W Songbird sama prowadzę zajęcia z emisji głosu i nie ukrywam, że przede wszystkim skupiam się na musicalu.

To ptaki będą się uczyć śpiewać?

Ludzie będą się uczyć śpiewać jak ptaki! (śmiech). Nazwa pochodzi od tytułu mojej ulubionej płyty Evy Cassidy. A Songbird, jako śpiewający ptak jest jednocześnie taką lekką grą słowną.

Pani obiecuje, że piosenki musicalowe mogą wykonywać już sześciolatki?

A dlaczego nie? To już jest wiek, w którym większość dzieci jest na tyle zdyscyplinowana, żeby wytrzymać na takich zajęciach, dzieci mają już ukształtowany słuch, potrafią rozróżniać wysokość dźwięków, mogą zaczynać się umuzykalniać. W musicalach niejednokrotnie pojawiają się dziecięce postaci, które muszą pięknie śpiewać - chociażby mała Cosette w musicalu Les Miserables.

Mnie zaciekawiła propozycja nauki śpiewu w języku angielskim, szczególnie z podziałem na akcent amerykański i angielski. O co chodzi?

Musicale wykonywane w Ameryce są śpiewane po amerykańsku, niby język jest ten sam, ale akcent jest zupełnie inny niż w musicalach wystawianych na londyńskim West Endzie. Tam śpiewają z akcentem brytyjskim. Ludzie często nie mają pojęcia, że są różne akcenty, mieszają je.

A to ma jakieś znaczenie?

Ważna jest konsekwencja w akcencie, nie należy ich mieszać. Niekoniecznie wszyscy tego potrzebują. To oddzielna forma zajęć. Ja uważam, że języka uczy się łatwiej przez muzykę. Osoby z dobrym słuchem muzycznym często mają naturalnie o wiele ładniejszy akcent niż inni, naturalnie łapią „melodykę” języka.

Pani magister, to brzmi bardzo poważnie.

Jeśli ktoś chce mieć dostęp do ogólnoświatowych musicali, musi znać angielski. U nas ich w ogóle nie było, to skąd mamy znać?

Oj, jeden był u nas - „Metro”

Tak, „Metro” miało nawet nominację do nagrody Tony, ale śpiewali je po polsku. A jeśli ktoś interesuje się światowym musicalem, to po prostu musi znać język.

Czy żeby uczyć się śpiewu trzeba znać nuty?

Niekoniecznie. Ale gdy myślimy o śpiewaniu poważnie, to się bardzo przydaje. Przede wszystkim w zawodowej pracy w teatrze, oszczędza wiele czasu i upraszcza życie. Warto więc uczyć się nut.

Czy myśli Pani, że kiedyś w Białymstoku miałaby szansę powstać scena poświęcona wyłącznie musicalom, coś w rodzaju teatru muzycznego nie będącego operą?

Nie wiem, ale na pewno byłaby popularna. Musical jest formą przystępną dla każdego człowieka, bez względu na wiek i ma w sobie coś takiego, co przyciąga ludzi. Ich wybór jest ogromny. Musicale poza tym, że są wspaniałą rozrywką, to w przystępny sposób mogą poruszać ważne tematy i nieść przesłanie edukacyjne. Powstają musicale o depresji, wojnach, historii, ostatnio nawet powstał w Polsce musical o Józefie Bemie.

To gdzie będzie można teraz Panią zobaczyć?

Co jakiś czas w Teatrze Muzycznym w Poznaniu w musicalu „Nine”. Tam gram dwie role - Luizy albo Klaudii. Pojawiam się też na różnych koncertach w całej Polsce. Ciągle coś nowego.

To chyba takie Pani credo życiowe?

Myślę, że trzeba dążyć do tego co człowiek założył, ze wszystkich sił. Nie po trupach, bo to nie o to chodzi. Mieć go z tyłu głowy i tylko swoją własną, ciężką pracą można to osiągnąć. I nie należy liczyć, że los i szczęście nam w tym pomogą. No może - wygrać ten pierwszy casting (śmiech). Ale myślę, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie własna praca.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny