Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Eugeniusz Czykwin, podlaski poseł SLD: Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem SB

Marta Gawina
Jednak IPN ani dziennikarze nie odnaleźli śladów przekazywania mi przez SB kwiatów czy drobnych przedmiotów - mówi Eugeniusz Czykwin.
Jednak IPN ani dziennikarze nie odnaleźli śladów przekazywania mi przez SB kwiatów czy drobnych przedmiotów - mówi Eugeniusz Czykwin. Fot. Andrzej Zgiet
Czy boję się sądu lustracyjnego? Tak, boję się sądu, ale tego, przed którym kiedyś wszyscy staniemy - mówi Eugeniusz Czykwin, podlaski poseł SLD. Sąd Okręgowy w Białymstoku wyznaczył jego rozprawę na 6 października.

Kurier Poranny: "Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem SB". To można przeczytać w Pana oświadczeniu lustracyjnym. IPN ma wątpliwości, czy to prawda. Słusznie?

Eugeniusz Czykwin, podlaski poseł SLD: Nigdy nie byłem ani tajnym, ani jawnym współpracownikiem żadnych służb. W 1973 roku ukończyłem studia, zaczynałem pracę na kolei i nie angażowałem się w żadną politykę. Byłem całkowicie pochłonięty tworzeniem Bractwa Młodzieży Prawosławnej - pierwszej tego typu organizacji w całym bloku państw komunistycznych. Później, na początku lat 80., zakładałem także pierwszą w bloku socjalistycznym redakcję miesięcznika inteligencji prawosławnej "Przegląd Prawosławny". Zdawałem sobie sprawę, że służby nie pozostawią nas w spokoju. Nasz lider i duchowy autorytet - arcybiskup Jeremiasz - ostrzegał, że zaangażowanie w życie Cerkwi zamknie nam drogę do zawodowych awansów, że może nam grozić, jak to wtedy ujął, "przejechanie samochodem". Nic takiego się nie stało. Służby oczywiście interesowało, co się dzieje w środowisku mniejszości narodowej i wyznaniowej. Podobnie jest i dzisiaj.

Byłem przewodniczącym Bractwa, redaktorem naczelnym "Przeglądu" i przewodniczącym Wojewódzkiego Oddziału Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego i dlatego interesowała się mną nie tylko SB, ale też radzieckie KGB. Założono mi podsłuch telefoniczny. O mnie i Bractwie raporty i notatki pisali tajni agenci SB: "Paweł", "Borys", "Lucjan", "Robert", "Kwiatkowski". Żaden z nich nie był, co przyjąłem z ulgą, blisko z nami związany. O pierwszej próbie rozmowy, w czasie której stanowczo, co funkcjonariusz odnotował, odmówiłem podpisania zobowiązania do zachowania jej w tajemnicy, natychmiast poinformowałem moich przełożonych i współpracowników. Chyba dlatego nie było już namawiania do współpracy. O tym, że bez mojej wiedzy zarejestrowano mnie jako TW, że nadano mi jakieś pseudonimy, dowiedziałem się w 1992 roku, po ogłoszeniu tzw. listy Macierewicza.

Składał Pan już kilka oświadczeń lustracyjnych. Czy nikt ich nie kwestionował?

- Moje oświadczenie badał rzecznik interesu publicznego Bogusław Nizieński, który w latach 2002-2004 przeprowadził specjalne postępowanie wyjaśniające. Zakończył je notatką, w której stwierdził: "zgromadzony materiał nie dostarcza wystarczających podstaw do wystąpienia przez rzecznika do sądu z wnioskiem o wszczęcie postępowania lustracyjnego". W dokumencie rzecznik stwierdził też: "niejasności i mankamenty w dostarczonych przez IPN archiwaliach rodzą wysokie prawdopodobieństwo ich całkowitego zdyskredytowania w postępowaniu sądowym, tym bardziej iż brak jest jakichkolwiek dokumentów pochodzących z ręki E. Czykwina".

Jak Pan zareagował, że teraz IPN dopatrzył się kłamstwa?

- Po złożeniu w Okręgowym Biurze Lustracyjnym Oddziału IPN w Białymstoku wyjaśnień otrzymałem do wglądu wszystkie materiały: i te zgromadzone przez rzecznika, i te zebrane przez prokurator Agnieszkę Rusiłowicz. Porównałem je i uważam, że materiał pani Rusiłowicz jest słabszy dowodowo od tego, którym dysponował rzecznik. Nie znaleziono żadnego nowego dokumentu, który mógłby potwierdzić założoną przez IPN tezę o mojej współpracy.

Ustalono natomiast, i tu doceniam dociekliwość pani prokurator, że jeden z ważnych dokumentów, o czym rzecznik w 2004 roku nie wiedział, okazał się sfałszowany. Przy czym nie sfałszowano mojego podpisu, ale podpis prowadzącego mnie oficera. Dotychczas kierownictwo IPN twierdziło, że SB swoich własnych dokumentów nie fałszowała. Prokurator Rusiłowicz udowodniła, że było inaczej. Mimo ewidentnego fałszerstwa IPN w swoim wniosku omawiany dokument przedstawia jako ważny dowód w sprawie.

IPN wie swoje.

- Mogę to tłumaczyć jedynie chęcią zdyskredytowania mnie jako posła broniącego w Sejmie praw mniejszości. Działania IPN zbiegły się w czasie z moimi inicjatywami - zgłosiłem projekt uchwały upamiętniającej akcje burzenia cerkwi na Chełmszczyźnie i Podlasiu w 1938 roku, projekt ustawy umożliwiającej wypłaty odszkodowań rodzinom ofiar zbrojnego podziemia. Pojawili się też chętni na przejęcie mojego elektoratu. Jeśli sąd, w co nie wątpię, oczyści mnie z zarzutu kłamstwa, to i tak usłużni dziennikarze obrzucą mnie błotem. IPN ma ogromny budżet, pracujący tam prokuratorzy otrzymują wysokie wynagrodzenia. Muszą się więc czymś wykazywać. Za wszystko i tak zapłacą podatnicy, a "kacapa z Orli" - taki wpis pojawił się na forum internetowym - może się zniszczy.

W Pana teczce nie ma podobno pisanych donosów, rachunków, oświadczeń. Ale są aż dwa pseudonimy: Izydor i Wilhelm.

- Nie ma, bo nigdy nie było. O nadaniu mi jakichś pseudonimów dowiedziałem się w 1992 roku.

Jak wyglądały Pana kontakty z funkcjonariuszami SB?

- To było w biurze paszportowym w 1982 roku. Rozmawiał ze mną funkcjonariusz, ale nie powiedział, że jest z SB. To ja się zorientowałem. Postawiłem warunek - ma przyjść do biura ChSS, a tam przy rozmowie będą moi współpracownicy. Tej zasady twardo przestrzegałem. Są świadkowie, że rozmowy odbyły się w biurze w obecności osób trzecich. Przed rzecznikiem i panią prokurator zeznali o tym funkcjonariusze. O wizytach poinformowałem też moich przełożonych. Dziś dziękuję Bogu, że nasze biuro składało się z jednego pomieszczenia, w którym zawsze przebywało dwóch, trzech moich współpracowników. Czasem pytają mnie, dlaczego godziłem się na te wizyty. Każdy, kto pamięta PRL-owską rzeczywistość, wie, że kierujący jakąkolwiek instytucją, przedsiębiorstwem czy organizacją nie mógł zamknąć drzwi przed przedstawicielami SB. Poza tym nasza działalność była legalna.

Minister spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego Krzysztof Kozłowski w swojej książce - wywiadzie "Gliniarz z Tygodnika" opisuje, jak wzywany telefonicznie jako zastępca redaktora naczelnego "Tygodnia Powszechnego" jeździł z Krakowa do Warszawy na rozmowy z pułkownikiem SB. Wyobraża Pani, co by ze mną zrobił IPN i usłużni dziennikarze lokalnej prasy, gdybym to ja "na telefon" spotykał się w kawiarniach czy tajnych lokalach SB?

Podobno chętnie Pan gawędził z funkcjonariuszami SB. Ma o tym świadczyć notatka Andrzeja Dzienisiuka z 1982 roku, w której napisał, że "rozmówca chętnie dyskutuje i wyraża swe poglądy...".

- Moja teczka jest dostępna dla dziennikarzy i naukowców, co w praktyce oznacza dla wszystkich. Ponieważ, co funkcjonariusze odnotowali, stanowczo odmawiałem odpowiedzi na pytania dotyczące naszego środowiska, oni swoje notatki wzbogacali o ogólnie znane, prasowe informacje. Pisali też o rzeczach zabawnych. Na przykład wspomniany Dzienisiuk sporządził opatrzony klauzulą "tajne specjalnego znaczenia" wyciąg z informacji o działce ogrodowej, którą obrabia żona Czykwina. Gdy sporządzał ten dokument, moja żona pisała habilitację i opiekowała się trójką naszych malutkich dzieci.

Nie mieliśmy niani, ale najważniejsze w tej sprawie jest to, że nigdy przedtem ani obecnie nie mieliśmy działki ogrodowej. Inny funkcjonariusz sporządził specjalną notatkę, w której opisywał, jak to będąc w biurze ChSS, ujrzał tygodnik "Za i Przeciw" z opublikowanym moim zdjęciem z Raisą Gorbaczow.

Próbował Pan unikać spotkań z funkcjonariuszami?

- Byłem osobą bardzo zajętą. Nie miałem czasu dla rodziny, a tym bardziej dla funkcjonariuszy. Przychodzili więc raz, dwa razy w roku, bez zapowiedzi. Nie stanowiliśmy zagrożenia dla socjalistycznego państwa, więc ich zainteresowanie było niewielkie. Sami przyznali, że był to kontakt służbowy, a zarejestrowano mnie z przyczyn statystycznych.

Pojawiły się informacje, że za współpracę i przekazywanie informacji zgodził się Pan na drobne upominki, a nawet kwiaty. To prawda?

- Tak napisał funkcjonariusz. Jednak IPN ani dziennikarze nie odnaleźli śladów przekazywania mi przez SB kwiatów czy drobnych przedmiotów. Gdyby je odnaleźli, byłbym w wielkim kłopocie. Jak wytłumaczyłbym się mojej żonie, której rzadko dawałem kwiaty - czego dziś żałuję - że otrzymane bukiety wyrzucałem do kosza, a nie dawałem jakiejś innej pani?

Jest tylko jedna teczka dotycząca Pana sprawy - personalna. Teczka pracy mogła zostać zniszczona. Zgadza się Pan z tym?

- Moja teczka, na co zwrócił uwagę rzecznik, nie odpowiadała obowiązującym w SB normom. Gromadzono w niej wszystko, co w mojej sprawie zgromadzono. Nawet prokurator IPN nie nazywa jej personalną. Gdy w 1992 roku w siedzibie UOP w Warszawie mogłem ją obejrzeć, teczka była sklejona i posiadała, na co wtedy zwróciłem uwagę, bieżącą numerację stron. Później, nie wiadomo kiedy i przez kogo, ale na pewno nie przez funkcjonariuszy SB, którą rozwiązano w 1990 roku, teczka została rozkompletowana, dołączono do niej skserowane pierwotne strony. A po 2002 roku, gdy była w wyłącznej dyspozycji IPN, dodano, co wynika z adnotacji na ostatniej stronicy, trzy, nie wiadomo jakie, karty. Kto i po co to robił, być może ustali sąd.

Czy boi się Pan rozprawy lustracyjnej?

- Sąd w odróżnieniu od pracowników IPN i dziennikarzy, swoje orzeczenia opiera na niebudzących wątpliwości faktach, a nie na sfałszowanych dokumentach czy radosnej twórczości funkcjonariuszy. Istnieją też określone przez Trybunał Konstytucyjny kryteria, według których można określić, czy ktoś był czy nie był tajnym współpracownikiem. Jest ich pięć, a jednym z nich jest tajność kontaktów. W moim przekonaniu żadne z kryteriów nie jest spełnione, a utożsamianie, jak czyni to prokurator, zarejestrowania z pozyskaniem jest oczywistym błędem. W ostatnim czasie ujawniono wiele przypadków rejestrowania jako TW osób, które nic o tym nie wiedziały. Ksiądz Isakiewicz-Zalewski w książce "Księża wobec bezpieki" omawia kilkanaście przykładów takiej rejestracji.

Wśród nich przypadek byłego arcybiskupa białostockiego Wojciecha Ziemby, zarejestrowanego jako TW "Wojtek". Poprzez zarejestrowanie bez wiedzy i zgody, jak było to w moim przypadku, SB wyrządzała ludziom wielką krzywdę. Staram się nie żywić do "moich" SB-eków urazy. Może wierzyli, że służą słusznej sprawie. Odpowiadając na Pani pytanie wprost, powiem: tak, boję się sądu, ale tego, przed którym kiedyś wszyscy staniemy.

Co się stanie, jeżeli sąd uzna Pana za kłamcę lustracyjnego?

- Wierzę, że niezawisły sąd potwierdzi prawdziwość mojego oświadczenia. Tym, którzy dają wiarę nie mnie, a reprezentującej IPN pani prokurator, chcę powiedzieć: nikt i nic nie zdoła odebrać mi uczucia radości z tego, że dane mi było tworzenie i kierowanie Bractwem Młodzieży Prawosławnej, redagowanie "Przeglądu", poprzez skromne osiągnięcia jako posła na Sejm służenie świętemu prawosławiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny