Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dzieci, które się nie śmieją

Agata Sawczenko
Jest w Białymstoku taki dom, o którym mówią "pogotowie”. Lekarzy, pielęgniarek tam nie znajdziesz.
Jest w Białymstoku taki dom, o którym mówią "pogotowie”. Lekarzy, pielęgniarek tam nie znajdziesz. Fot. Anatol Chomicz
Kiedy mama przychodzi do Gabrysia, jest szczęśliwy. - Kurwa - mówi do mamy. A ona się śmieje.

Jest w Białymstoku taki dom, o którym mówią "pogotowie". Lekarzy, pielęgniarek tam nie znajdziesz. Spotkasz ciocię, wujka, którzy ratują dzieci potrzebujące pomocy i miłości. Takie jak 3,5-letni Gabryś. Jak go wychowywali jego prawdziwi rodzice? Wystarczy wspomnieć, że nigdy nie siedział na nocniku, a spał wyłącznie w wózku - ściśnięty, w tym samym ubraniu, w którym chodził w ciągu dnia, i koniecznie w butach na nogach. Gabryś lubił też przeklinać. - Akurat o tym szybko zapomniał - mówi Jolanta Blaszko, która z mężem Henrykiem od kilku lat prowadzi jedyne w Białymstoku rodzinne pogotowie opiekuńcze. - Tylko gdy mama go odwiedzi czasami, to Gabryś się popisuje i krzyczy "kurwa". A mama się śmieje.

- Płakać trzeba, proszę pani - odpowiada kobiecie pani Jola.

Matka: Zabiorę, na pewno!

Dzieci do domu, w którym jest ciocia i wujek, trafiają prosto ze szpitala: brudne, pobite. Bo ich prawdziwi rodzice są opóźnieni w rozwoju, piją, chorują na AIDS...

- Znajdę pracę. Pozbieram się. Zabiorę - tak zapewniają na początku ich rodzice. Ale potem przyzwyczajają się do sytuacji, dochodzą do wniosku, że tak jest im o wiele wygodniej. A wtedy my czekamy, aż ośrodek adopcyjny znajdzie dla dzieciaka rodzinę zastępczą - opowiada pan Henryk.

Skąd pomysł, żeby do domu brać cudze, zaniedbane dzieci?

- To żona ma takie serce - uśmiecha się pan Henryk. - Była w domu najmłodsza. Pomagała wychowywać dzieci całemu swojemu rodzeństwu. A potem 20 lat pracowała w sklepie i zawsze miała podejście do dzieci: ona je lubiła, a one ją.
I w końcu wpadła na pomysł, że powinni w taką pomoc zaangażować się bardziej. Trwały dyskusje, czy Blaszkowie stworzą rodzinę zastępczą.

- Jednak Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie potrzebował pogotowia. Super - pomyślałam. Mamy szansę spróbować - przypomina sobie pani Jola. Podkreśla, że ważne było to, że gdyby zmienili zdanie, nie poradzili sobie, to mogli wycofać się bez szkody dla dzieci.

- Bo przecież w naszym pogotowiu są one nie dłużej niż rok - mówią Blaszkowie. I zaznaczają, że teraz o wycofywaniu nawet nie myślą. - Wiemy, że się sprawdzamy - nie mają wątpliwości.

Ale ciocia i wujek mają dwoje własnych dzieci: 3,5-letniego synka i siedmioletnią córkę.

- Nasze dzieci bywają zazdrosne. I to często - przyznaje pani Jola. - A nam zostaje tłumaczenie, tłumaczenie, tłumaczenie... Że to, co robimy, jest potrzebne. Że to i przyjemność, i pomoc.

Czasami się udaje

Do rodzinnego pogotowia opiekuńczego z zasady trafiają dzieci do 10. roku życia. Chociaż przyjmowane są też starsze: - Jak niby rozdzielić rodzeństwo? - pytają ciocia i wujek.

- Było też u nas kilka nastoletnich dziewczynek. Czy one nie potrzebują ciepła, troski, uczucia, bo są trochę starsze? - pyta pani Jola.

Dlaczego dzieci spotkał taki los, że trzeba szukać im domu? Prawie zawsze są z patologicznych rodzin, często nie mają ojca. Rodzice rzadko pracują. W domu najczęściej nadużywa się alkoholu. Bo w nim zresztą tkwi przyczyna wszystkich nieszczęść: zaniedbania, choroby, brud, przemoc. - A ja robię wszystko, żeby po pobycie u nas do zwykłego domu dziecka nie poszły - zapewnia pani Jola.
Nikogo nie obchodziła...

W lipcu Blaszkowie całą rodziną jechali samochodem. - Patrzę, a tu przez Sienkiewicza przechodzi dziewczynka: malutka, w samym pampersie i z portmonetką. Zanim mąż zaparkował, zniknęła nam z oczu - opowiada pani Jola. Znaleźli ją w aptece.

- Nikt jej po drodze nie zatrzymał! - dziwią się oboje.

Zawiadomili policję. Przyjechali bardzo szybko. Chcieli, by dziewczynka zaprowadziła ich do domu.

- A mała prowadzała nas raz w jednym, raz w drugim kierunku - wspominają.
Gdy w końcu udało się dotrzeć do jej domu, okazało się, że mama już wróciła. Była kompletnie pijana. Razem ze starszą córką przyznały, że taka samodzielna wyprawa młodszej zdarzyła się już nie pierwszy raz.

Na szczęście zgłosiła się babcia dziewczynek. Zabrała je do siebie.

Jednak takich happy endów nie jest dużo. Nie zawsze znajduje się ktoś z rodziny, kto chciałby się zaopiekować dziećmi. I wtedy potrzeba takiej cioci i wujka, a potem rodziny zastępczej, która przygarnie malucha na stałe.

Przez te kilka lat działalności rodzinnego pogotowia opiekuńczego przewinęło się przez nie już 28 dzieci. Niektóre po dwa razy. Bo sąd często daje szansę rodzicom, a kiedy oni jej nie wykorzystują, to dziecko po miesiącu wraca do pogotowia.

- Na policję dzwonią sąsiedzi, że w domu obok trzydniowa libacja, a dzieci pozostawione same sobie.

Kogo obchodzi dziecko?

Blaszkowie pamiętają wszystkie dzieci, które u nich były.

- Wspomnienia są bardzo ciężkie - tłumaczą. - To cały czas boli.

Chociaż na pewno wracają pamięcią do Weroniki. Była pierwsza. Niespełna półroczna. Matka chora na AIDS, zostawiła ją u sióstr zakonnych. Mówiła, że na razie nie radzi sobie, ale przekonywała, że na pewno ją zabierze. Po trzech latach do Blaszków trafił jej brat Sebastian - noworodek.

Inna mama nie radziła sobie z trójką dzieci. Oddała je. Urodziła czwarte.

Były też trzy siostry: dwu-, cztero- i sześcioletnia, molestowane seksualnie. Matka zostawiała je z opiekunem - sąsiadem, znajomym. Chyba był opóźniony w rozwoju. Zrobił straszną krzywdę tym dziewczynkom. Najstarsza trafiła do nich już z zaburzeniami. Młodsza - ze straszliwą nerwicą. W dzień zachowywała się jak każde dziecko. Im bliżej wieczoru, tym była bardziej niespokojna. W końcu wpadała w szał. Wrzeszczała, kopała, biła.

- Chodziliśmy z nimi po gabinetach. Na szczęście teraz jest już dobrze - mówi pan Henryk.

Czy matka wiedziała, że znajomy robi taką krzywdę jej dzieciom? Blaszkowie nie chcą spekulować. Jednak sąd odebrał jej prawa rodzicielskie...

Czteroletni Damian przyjechał prosto z meliny. Był u nich cztery miesiące. Potem sąd zadecydował, że może wrócić do rodziców. Dwa miesiące później policja odwiozła go do domu dziecka.

- Pojechaliśmy go stamtąd zabrać. Znał nas, więc poszedł z nami bez problemu.
Była też studentka, która zostawiła dziecko w szpitalu. - Nie poradzę sobie - powiedziała po prostu. 10-letnia Martynka powiedziała raz do pani Joli: Ciociu, ty mnie nigdy nie bijesz! I zaczęła opowiadać o karach, jakie stosowała jej matka. Bicie, rozbieranie do naga i zamykanie w komórce były na porządku dziennym.
Od Przemka smutek po prostu bił.

- Miał go w oczach, gestach. Płakać się chciało, bo nie wiedziałam, jak mu pomóc - opowiada pani Jola.

Teraz jest wesoły, wręcz łobuzowaty. Tylko w nocy nie śpi. Wstaje i chodzi po domu. Po cichutku, żeby nikomu nie przeszkadzać.

PS Imiona dzieci zmieniliśmy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny