Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Drugie życie Edyty: Miała już wyjść z gabinetu lekarskiego, kiedy doktor krzyknął, że to wylew.

Janka Werpachowska
To było szczęście w nieszczęściu, że zachorowałam za granicą. W kraju nie było wtedy tak specjalistycznego sprzętu - mówi Edyta.
To było szczęście w nieszczęściu, że zachorowałam za granicą. W kraju nie było wtedy tak specjalistycznego sprzętu - mówi Edyta. Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Niemal dokładnie dziesięć lat temu zawalił się świat Edyty, jej rodziny i przyjaciół. Kiedy inni robili plany na nowe tysiąclecie, ona walczyła o życie. Dzisiaj Edyta jest osobą pełną energii, humoru i pogody ducha. Ale jej walka wcale nie jest jeszcze wygrana.

Wtedy mieszkała w Niemczech, w Essen. Robiła tam to, co lubi najbardziej - śpiewała. Z Białegostoku wyjechała kilka lat wcześniej. Kiedyś próbowała dostać się do klasy śpiewu operowego, jednak podczas przesłuchania dowiedziała się, że powinna raczej poświęcić się estradzie.

- To przez to, że paliłam - wspomina dzisiaj. - Mój sopran przestał być sopranem. Ni to mezzosopran, ni to alt. Ale miałam bardzo dobrą emisję głosu i w sumie ciekawą barwę.

W Niemczech występowała z powodzeniem w lokalach, na imprezach firmowych i prywatnych, bankietach. Pod koniec 1999 roku planowała powrót do Białegostoku. Chciała 2000 rok przywitać w kraju, wśród najbliższych.

- Nie udało się tych planów zrealizować. Ciągle odkładałam termin wyjazdu. Okazało się, że było w tym jakieś korzystne dla mnie zrządzenie losu. Gdybym wtedy była już w domu, być może nie przeżyłabym. Polskie szpitale nie dysponowały tej klasy sprzętem i do diagnostyki, i do terapii. A klinika uniwersytecka w Essen miała wyposażenie najwyższej jakości.

Pod koniec stycznia spotkała się ze znajomymi. Wspólnie wynajmowali domek, jeszcze kilka osób przyszło, posiedzieli, coś zjedli. Sprzątała po wyjściu gości. Schyliła się, żeby coś podnieść. Nagle poczuła przeszywający ból głowy. Jakby ktoś wbił szpilę. Za chwilę wszystko minęło. Ale po kilkunastu sekundach atak się powtórzył.

Pierwsza wizyta u lekarza

- Wiedziałam już, że coś jest nie tak, kolega zawiózł mnie do szpitala, na ostry dyżur. Stwierdzili, że to może być zapalenie opon mózgowych i odesłali do domu. Miałam się zgłosić następnego dnia na badania. Ale ja na drugi dzień poszłam już prywatnie do neurologa. Wysłuchał mnie, zbadał i stwierdził, że to migrena. Dostałam jakiś zastrzyk i wróciłam do domu. Oczywiście ten zastrzyk nic mi nie pomógł. Całą noc nie spałam, ciągle bolała mnie głowa. Miałam wrażenie, że pulsuje mi mózg.

Wróciła do tego samego lekarza. Tym razem poważniej podszedł do pacjentki. Na poczekaniu zrobiona została tomografia komputerowa. Edyta doskonale pamięta ten moment.

- Lekarz oglądał zdjęcia i mówił: Nic tu nie widzę, wszystko jest w porządku. Właściwie już miałam wychodzić, kiedy doktor jeszcze raz rzucił okiem na kliszę, która została na przeglądarce. Krzyknął, żebym została, że to wylew. Pękł naczyniak umiejscowiony w podwzgórzu. To jest centrum mózgu. A ja straciłam przytomność. Odzyskałam ją w szpitalu.

Odpływała i wracała. Pamięta, że miała robioną punkcję. Potem ocknęła się na sali intensywnej terapii. Z tego okresu najbardziej utkwił jej w pamięci ból i zmieniające się przy jej łóżku pielęgniarki, troskliwe, współczujące, przepraszające, że nie mogą dawać więcej morfiny, tylko jeden zastrzyk.
Po dwóch dobach na intensywnej terapii wystąpił paraliż.

- Obudziłam się po kolejnej dawce morfiny, chciałam się chyba podrapać, a tu nic z tego. Szok! Podbiegła do mnie pielęgniarka, wezwała lekarza. Profesor natychmiast kazał wieźć mnie na salę operacyjną, na angiografię. Usunięto mikroskrzepy. Opiekę miałam naprawdę niesamowitą. Proszę pamiętać, że byłam Polką, z której ubezpieczeniem wynikły jakieś problemy, właściwie mogli mnie z tego szpitala wyrzucić.

Jak nowo narodzona

Po angiografii, kiedy skrzepy zostały usunięte, Edyta poczuła się jak nowo narodzona. Już chciała chodzić, normalnie funkcjonować. Przeniesiono ją z intensywnej terapii do sali dwuosobowej.

- Jeśli chodzi o standard tamtejszego szpitala, to dobrej klasy hotel - opowiada Edyta. - Ale za jedno muszę pochwalić polskie szpitale - za jedzenie. Może trudno w to uwierzyć, ale w Niemczech szpitalne menu jest okropne.

Chociaż Edycie wydawało się, że jest już prawie zdrowa, wcale nie było tak różowo. Miała poważne problemy z koncentracją, z uporządkowaniem myśli. Zapominała najprostsze słowa, podczas rozmowy nagle traciła wątek. Lekarze stanowczo zabronili jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, właściwie mogła tylko leżeć i brać cały czas leki. Bo nieszczęsny naczyniak, przyczyna wylewu, nie przestał istnieć. Czaił się. I czai się nadal.

- Utyłam potwornie, to był taki skutek uboczny terapii. Ważyłam ponad sto kilo - wspomina. - Próbowałam się ruszać, ale z taką wagą nie miałam sił na zrobienie choćby kilku kroków.
I cały czas towarzyszył jej ból głowy. Najpierw myślała, że nie da rady z tym żyć. Po jakimś czasie przyzwyczaiła się.

- Musiałam wracać do Polski, bo jednak problemy z ubezpieczeniem uniemożliwiały kontynuowanie leczenia w Niemczech. I tak uważam, że tamtejsza służba zdrowia zrobiła dla mnie bardzo dużo. Gdyby to wszystko spotkało mnie w Białymstoku w 2000 roku, prawdopodobnie bym nie przeżyła albo funkcjonowałabym jak roślina. W Polsce nie było wtedy angiografu, a to właściwie ten sprzęt uratował mi życie.

Nie poddała się chorobie. Kiedy tylko odzyskała nieco sił, postanowiła zrealizować marzenie swego życia - pójść na studia. Na filozofię. Niestety, wtedy na Uniwersytecie w Białymstoku nie było tego kierunku, a wyjazd do innego miasta nie wchodził w grę ze względu na zdrowie.

- Mama nie wyobrażała sobie, że miałabym mieszkać gdzieś poza domem. To ona najbardziej przeżywała moje problemy. Dzisiaj wiem, że mój ból ją bardziej bolał niż mnie.

I oto kolejny szczęśliwy przypadek pomaga Edycie w realizacji marzenia - na WSAP otwierają filozofię. Wprawdzie tylko licencjat, ale to już coś. Kończy studia w normalnym terminie.

- A nie było mi łatwo. Po wylewie miałam bardzo duże problemy z uczeniem się. Przyswojenie jakiegoś materiału zabierało mi kilkakrotnie więcej czasu niż kiedyś, przed chorobą. Niełatwo mi też było tą wiedzą się wykazać. Nigdy wcześniej nie miałam najmniejszych trudności z wysławianiem się, język był moim najsilniejszym orężem, a teraz brakowało mi słów, proste pojęcia gdzieś ulatywały, ciężko było zebrać do kupy myśli. Zrobiłam licencjat na WSAP i dałam sobie już spokój z magisterką. W końcu nie chodziło mi o dyplom, a o wiedzę, o zagłębienie się w moją ukochaną filozofię.

Przyszedł czas na śpiew

O śpiewie też nie zapomniała. Nie ma może wielkich możliwości realizowania swojej pasji akurat w Białymstoku, ale skorzystała z pierwszej okazji, jaka się nadarzyła - zespół szukał wokalistki. Przyjęli ją.

- Wiązałam z nimi duże nadzieje. Niestety, rozczarowałam się - opowiada. - Nie bardzo widziałam siebie tylko w roli dziewczyny, która śpiewa z zespołem na weselach. Zależało mi na czymś bardziej ambitnym. Mam w repertuarze światowe standardy, przyśpiewki w rytmie disco polo nie interesują mnie. Dlatego zerwałam tę współpracę. Ale to nie znaczy, że dałam za wygraną.

Na razie Edyta niby czuje się dobrze, ale zdrowa nie jest. Czeka na orzeczenie o swoim stanie, żeby ubiegać się o rentę. Czeka też na badania specjalistyczne, bo - jak mówi - czuje, że coś się pod czaszką dzieje niedobrego.

Nie opuszcza jej ból. I nadzieja, że jeszcze nieraz zaśpiewa dla publiczności. A filozofia pomaga w tym wszystkim trwać i nie zwariować.

Na prośbę bohaterki imię zmieniliśmy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny