Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr Wojciech Siwak w Muzeum Podlaskim

Jerzy Doroszkiewicz
Dr Wojciech Siwak w Muzeum Podlaskim
Dr Wojciech Siwak w Muzeum Podlaskim archiwum
Przez wiele lat centrum Białegostoku był Rynek Sienny, niekoniecznie Rynek Kościuszki. Dopiero w ostatnich latach powstało miejskie centrum, które wcześniej było bardzo siermiężne. Nasze dawne centrum to furmanki i Młynowa i przejście do miejskości było trochę opóźnione.

Obserwator: We wtorek, 25 lutego, zamierza Pan w swoim wykładzie w Muzeum Podlaskim poszukać elementów swojskości w muzyce tworzonej w Białymstoku w ciągu ostatniego półwiecza?

Dr Wojciech Siwak: Zamierzam przedstawić tezę, że popkultura muzyczna Białegostoku jest zawieszona pomiędzy swojskością a miejskością.

A co to ta swojskość?

- Socjolodzy mówią o kumulowaniu pewnych wartości: dających poczucie bezpieczeństwa, wielopokoleniowej rodziny, tworzących poczucie zakorzenienia, identyfikacji z miejscem.

Czyli kiedy Janusz Laskowski śpiewa "Śnił mi się rodzinny dom" to właśnie taka swojska piosenka?

- Tak, bo swojskość najbardziej jest widoczna w folklorze, jest bezpośrednie odniesienie do tego, co nas otacza. Zachwyt naturą…

"Żółty jesienny liść".

- Mazurskie jeziora i tak dalej. Ale to również próba pamiętania o korzeniach. Swojskość to coś, co wywołuje szereg wspomnień związanych z pierwotnym miejscem odniesienia. To dom rodzinny, smak kuchni domowej. Stąd taka popularność tak zwanych swojskich klimatów. Oprócz swojskości w tekstach piosenek będę próbował go odnaleźć w pewnym etosie muzyków. I chcę go przeciwstawić miejskości, która wiąże się z industrializacją, większym rozproszeniem społecznym. W miejskości też są elementy scalające, ale inne niż w przypadku swojskości. Są bardziej na chwilę, na określony moment.

Czyli takie koncerty organizowane na dni miasta, kiedy tłum zbiera się na rynku są przejawem właśnie miejskości?

- To oznacza, że miasto stworzyło takie miejsca, które mogą być traktowane jako punkty skupienia. Przez wiele lat centrum Białegostoku był Rynek Sienny, niekoniecznie Rynek Kościuszki. Dopiero w ostatnich latach powstało miejskie centrum, które wcześniej było bardzo siermiężne. Nasze dawne centrum to furmanki i Młynowa i przejście do miejskości było trochę opóźnione. Miejskie aspiracje Białegostoku wzrastały w ostatnich dwóch dekadach. To widać także po gatunkach twórczości muzycznej, jaką uprawiają tu młodzi ludzie.

Ta miejskość w odniesieniu do Białegostoku nie jest tak wyraźna, jak w wielkich metropoliach. Już się odznacza, ale rekwizyty swojskości wciąż tkwią w kulturze Białegostoku. I to moja teza. Swojskość zweryfikowana miejskością.

A jak było w latach 60.?

- Chcę wyjść od Diamentów, Żółtodziobów czy zespołu Dacyty, z którym zaczynał Janusz Laskowski, a później wziął gitarę i zaczął śpiewać samodzielnie.

To Laskowski był swojski czy miejski?

- Swojski z korzeni. Biograficznie był głęboko zakorzeniony w kulturze kresowej, urodził się po wojnie na Wileńszczyźnie, a w Białymstoku pojawił się dopiero w 1957 roku. Kiedy w latach 60., jako młody chłopak brał gitarę i próbował na podwórku, czy z kolegami grać w jakichś zespołach, to pojawiała się ta swojskość. Nawiązanie do tradycji wiejskiej, do piosenek, które gdzieś tam słyszał i to przenosił do miasta. Powstało coś, czego w Białymstoku nie było. Wielkie metropolie miały swój folklor miejski, a Białystok takiego wyraźnego folkloru po II wojnie światowej nie miał.

Bo został unicestwiony.

- Został wywieziony do obozów, bądź przemieścił się. Folkowe kresowe nuty można było usłyszeć we Wrocławiu, Gdańsku czy na Mazurach. A kiedy Białystok stawał się ośrodkiem przemysłowym, napływowa wiejska ludność, która tworzyła załogi fabryk, tej swojej wiejskości się trochę wstydziła.

I dlatego Jan Laskowski na scenie wolał być Januszem?

- To możliwe. Janusz brzmi swojsko, jest kolegą z podwórka, który siada z gitarą i śpiewa piosenki o tym, co widzi wokół, o swoich nastrojach, tęsknotach. Chodzi o to, że on chce być swój. Jest jednym z niewielu do tej pory występujących wykonawców umiejących stworzyć takie relacje z publicznością. Znam go od lat i widziałem szereg koncertów i on jest właśnie takim chłopakiem z podwórka, trochę już wyrośniętym, ale który śpiewa i o miejskich klimatach ale z taką nutą rzewności która jest charakterystyczna dla folkloru i to folkloru miejskiego. A ponieważ w Białymstoku nie było folkloru miejskiego, Janusz coś takiego właśnie w Białymstoku tworzył.

Zespoły big bitowe nie były już takie wyraziste.

- Tak, bo były zapatrzone w muzykę zachodnią, radio Luxemburg, próbowały kopiować, no i musiały grać też polskie piosenki. Ten big bit był instytucjonalizowany. Instruktorzy, domy kultury, no i tylko w nich był sprzęt do grania. Muzyków nie stać było na gitarę elektryczną. Maszerowali do klubu zakładowego, grali kawałki do tańca, często proletariackie, propagandowe czy nawet "Kazaczoka". Z drugiej strony próbowali tworzyć własne utwory, które kopiowały zachodnie wzorce. Wcześniej też w Białymstoku był jazz, ale trudno dziś odtworzyć tamte czasy. Część zespołu dixielandowego Swingers stworzyła Diamenty, zakładowy zespół Fast i dostali nawet etaty.

I koniec ze swojskością.

- Bo granie big bitu, rocka jest w opozycji do swojskości. Jesteśmy chłopcy z miasta i gramy mocną miejską muzykę i nie będziemy wrzucać przaśności.

A w latach 70.?

- To już próba wejścia w poważny rock. Zostało to świetnie pokazane w filmie Eugeniusza Szpakowskiego "Żyliśmy tylko muzyką". Bracia Dziemscy byli być może jednymi z najlepszych kopistów Hendrixa w Polsce. W tej muzyce był rockowy, miejski bunt, ale muzycy sięgali później do bluesa, który jest muzyką korzenną, wywodzi się z innej, ale swojskości.

Kasa Chorych, choć instrumentalna, w tytułach utworów nawiązywała do aktualnej sytuacji.
- Oczywiście "Jak mnie gonili tacy jedni" to przecież o ZOMO. To byli ludzie ewidentnie zbuntowani.

No i te melodie - to jest blues, ale osadzony w Polsce.

- Z takiej muzykologicznej perspektywy, sposobu narracji, to rzeczywiście to brzmienie Kasy jest brzmieniem dosyć unikalnym z tamtego okresu ze Skibą. Skąd zainteresowanie bluesem? Myślę, że kiedy przerobili rock and rollowy elementarz sięgnęli po coś, co było podstawą, czyli bluesa. Jednocześnie budowała się też kultura studencka. Zespoły rockowe, kabarety, pierwsze teatry. Można powiedzieć, że w latach 70. było kilkudziesięciu dobrze grających muzyków. Miejskich, swojskość gdzieś odpłynęła. Można było zagrać muzykę amerykańską. Grać bluesa zamiast Abby to też był jakiś opór. I kiedy zaczęła się pierwsza Jesień z Bluesem, w 1978 roku, mieliśmy poczucie, że to jest impreza, która zacznie nowy etap.

Czyli taka impreza miejska, czy wręcz światowa?

- Chyba nie, ale na pewno byliśmy tacy bez kompleksów. Mogliśmy zagrać w Białymstoku muzykę, którą dostrzeżono w Polsce. Jest bluegrass, blues, za chwilę powstaje jazzowy Antykwariat. Po tej Jesieni Białystok pojawił się na mapie Polski, jako miejsce, które zaczyna skupiać ludzi. Wielu artystów miało tu swoje debiuty. Martyna Jakubowicz, Irek Dudek, Paweł Ostafil, Krzak'i i wielu innych.

A co było swojskie w Białymstoku w latach 80.?

- Wtedy widać było aspiracje miejskie, a swojskość została przerzucona w miejsca emigracji. Przypomina mi się piosenka Jurka Opalińskiego "Czuję bluesa, bo wyjechać chcę do USA", co się zresztą stało.

I tu się spotkaliśmy, bo dla mnie symbolem swojskości są teledyski zespołu 5 000 zł kręcone na budowie osiedla Centrum II, czyli dzisiejszych Piasków. To Opaliński wykorzystał nowe medium - wideo.

- I ten teledysk chcę pokazać podczas spotkania w muzeum. To jest miejskość, ale z ogromnym ładunkiem swojskości. Opal patrzy na świat z dystansu miasta, ale oswaja miejsce. Ten blues jest też opowieścią o tym, że ta swojskość w tamtych latach bardzo często była przerzucana za granicę. Gigantyczna liczba białostockich muzyków wyjechała do Finlandii, do USA, grali na statkach. Białostocka muzyka wytraca potencjał i siłę, bo muzycy znikają.

Początek lat 90. przyniósł zdecydowany powrót do swojskości.

- Chodzi o disco polo?

Wyłącznie. Jedyna swojska muzyka.

- To jest swojskość, ale przefiltrowana przez miejskość. Dlatego, że to próba odrzucenia tradycyjnego modelu i grania i zabawy. To jest zabawa w odpicowanych strojach z laserami.

Ale nadal zabawa jest wiejska.

- Rytmy i teksty są zdecydowanie wiejskie, tylko wkracza technologia i ci ludzie chcą pokazać, że my jesteśmy nowocześni, wiejscy, ale przefiltrowani przez miasto, w związku z tym gramy na keyboardach, a nie na akordeonach.

Nawet pojawiły się zespoły śpiewające disco polo po białorusku, czy po tutejszemu.

- Jedna z moich studentek pisała pracę magisterską, która wyciągnęła całą masę piosenek wziętych z Białorusi, z Ukrainy, które dosłownie były wrzucane i przetwarzane w disco polo. To gigantyczne zjawisko. Można sobie zadawać pytanie czy to element ewolucji, kicz, a może porażka, obciach? To jest swojskie, ale przefiltrowane przez miejskie, nowe technologie.

Wróćmy do Laskowskiego. Lata 60. - "Beata z Albatrosa", 70. "Kolorowe Jarmarki", 90. - "Świat nie wierzy łzom" z fantastycznym, bo niemal dokumentalnym, teledyskiem z Bojarami i Młynową, których już prawie nie ma. Historyczny!

- To jest właśnie ta swojska tęsknota za starym miastem, które jeszcze było na styku swojskości, wiejskości, małomiasteczkowości a metropolii, gdzie urbanistyka eliminuje te wszystkie klimaty.

Czy można powiedzieć, że Janusz Laskowski jest takim jedynym spoiwem, które kultywuje w Białymstoku swojskość?

- Nie on jeden. Swojskość wiąże się z tym, że nawet dziś, kiedy słuchamy piosenek hip hopowców, z określonego osiedla, oni też manifestują swoją swojskość, przynależność do tej dzielnicy, miłość do konkretnego klubu futbolowego, czyli to co pasuje do hasła białostockiej dumy. Street art., festiwal Up To Date, scena electro-folkowa - one też sięgają do korzeni, ale już z perspektywy miasta. W tekstach tych ludzi i ich postawach dostrzegam przemianę. Kiedyś było poczucie wstydu z bycia białostoczaninem, że jestem za mało miejski.

Laskowski wstydził się Beaty z Albatrosa, że jest taka światowa?

- Nie, ale marzył o Casablance, no i śnił mu się rodzinny dom. Ale kiedy ten kolorowy świat wjechał do nas, to lubię Białystok za to, że chociaż ma już kilkaset tysięcy mieszkańców, nie wytraca się tego poczucia lokalności. To się chwyta w różnych ideach. Nazywam to lokalna dumą czy białostockim patriotyzmem. Chwytam takie nuty nie tylko u Laskowskiego, ale w hip hopowych bitwach w Rejsie, kiedy chłopaki rymują o tym, że są dumni z bycia stąd. To spina swojskość i miejskość. Moim zdaniem ta swojskość powraca w nowej i przefiltrowanej formie. W odniesieniach do korzennych rzeczy, które zostały gdzieś tam wygrzebane. Muzycy, którzy zainteresowani są nowymi kierunkami, elektroniką bardzo często sięgają do nut, które są stąd. Myślę, że nuty wielu kultur, które kiedyś tu funkcjonowały znów się odzywają, choćby u Karoliny Cichej.

Południce/Elektronice?

- Ależ oczywiście. Dla mnie są przykładem takiego bardzo ciekawego aliansu. Możemy tego nie dostrzegać, ale tak się chyba dzieje. Taką klamrą byłby techno-remix jakiejś piosenki Janusza Laskowskiego.

Dr Wojciech Siwak 25 lutego 2014 roku o godz. 17 w Muzeum Podlaskim w Ratuszy przy Rynku Kościuszki 10, w ramach Białostockiej Wszechnicy Kulturoznawczej wygłosi wykład "Historia muzycznej popkultury Białegostoku. Między swojskością a miejskością".

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny