Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr Violetta Wejs-Milewska: Trzeba było budować swój los na obczyźnie

Aneta Boruch [email protected]
Podczas konferencji chcemy przemyśleć to, co już zostało opowiedziane o XX-wiecznej emigracji politycznej i kulturalnej - mówi dr Violetta Wejs-Milewska
Podczas konferencji chcemy przemyśleć to, co już zostało opowiedziane o XX-wiecznej emigracji politycznej i kulturalnej - mówi dr Violetta Wejs-Milewska Anatol Chomicz
Konferencja będzie próbą oglądu, jak nasza kultura wyglądałaby, gdyby w PRL-u nie było cenzury - mówi dr Violetta Wejs-Milewska, historyk i antropolog literatury z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku.

Konferencja W dwudniowej konferencji weźmie udział kilkudziesięciu uznanych badaczy z Polski, Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA i Kanady.

Wykładom towarzyszyć będą liczne imprezy: wystawy - o Janie Karskim i o emigracyjnym piśmie "Polska Walcząca" oraz wieczór poezji "Czym pachnie Kanada, czy naprawdę murawa po drugiej stronie płotu jest zieleńsza i jak ma się język do myśli - o poszukiwaniu miejsca dla siebie" .

Obrady będą odbywały się na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku (Plac Uniwersytecki 1), w Oddziale IPN w Białymstoku (ul. Warsztatowa 1A) oraz w Bibliotece Uniwersyteckiej im. Jerzego Giedroycia (ul. M. Skłodowskiej-Curie 14 A).

Wstęp na konferencję jest wolny, początek o godz. 9 na Wydziale Filologicznym. Wykłady potrwają do godz. 20.

W piątek rozpoczęła się w Białymstoku organizowana przez panią razem z dr Ewą Rogalewską z IPN międzynarodowa konferencja naukowa "Paryż - Londyn - Monachium - Nowy Jork. Miejsce emigracji niepodległościowej po 1939 roku na mapie kultury nie tylko polskiej". Czemu miało służyć to spotkanie?

- Ta konferencja została pomyślana tak, aby przemyśleć to, co zostało opowiedziane o XX-wiecznej emigracji politycznej i kulturalnej. Po 1989 roku za szybko czyniono sumy w związku z lekturą tej emigracji, tzn. bardzo szybko formowano sądy, zamykano problemy i sprawy, omawiano pewne zjawiska i jednocześnie konkludowano. Ta pośpieszność jest o tyle niedobra, że wytworzyła pewne stereotypy, które potem umocniły się w lekturach szkolnych i w takim ogólnym obiegu.

Konferencja była próbą oglądu na nowo, z większym dystansem i wiedzą o tym, jak nasza kultura wyglądałaby, gdyby nie było cenzury. Ile cenzura wycięła z dyskursu, a na ile wypełniła tę dziurę lektura tekstów emigracyjnych. Chcemy popatrzeć na polską kulturę w taki sposób, w jaki się patrzy na organizm człowieka: na płuco prawe i lewe, żeby połączyć to w całość, żeby to był jeden oddech. A może tego jednego oddechu nie ma, może te literatury tak się od siebie oddaliły, że nie ma jednego rytmu, tylko ciągłe migotanie przedsionków? W PRL-u literatura emigracyjna była zakazana. Skąd u Pani zainteresowanie tą tematyką?
- To kwestia pokoleniowa. Kończyłam studia w 1984 roku, przeszłam przez Solidarność, NZS. Wydawaliśmy i czytaliśmy drugi obieg, w tym literaturę emigracyjną. Tam po raz pierwszy spotkałam się z pisarzem Czesławem Straszewiczem, o którym napisałam monografię. Jego powieść "Turyści z bocianich gniazd" została wydana przez paryską "Kulturę" Jerzego Giedroycia. Gdy się z nią zetknęłam, zaczęłam bardziej interesować się emigracją. Trochę wiedziałam o Czesławie Miłoszu, Gombrowiczu, ale ich twórczość była dla mnie przestrzenią do penetracji - niespecjalnie znaną, ale szalenie interesującą, bo poza cenzurą. Efekt literatury poza cenzurą zrobił swoje. A potem w 1990 roku te zainteresowania dojrzewały, stawały się fundamentem moich badań, sensem działań publicystycznych, politycznych, humanistycznego namysłu nad literaturą: czy pisarz ma w tym świecie XX i XXI wieku coś jeszcze do zrobienia, czy już nikomu do niczego nie jest potrzebny.
Myśmy wtedy wszystko czytali, przede wszystkim literaturę niepoprawną politycznie. I w pewnym sensie byliśmy aktywistami: społecznymi, politycznymi.
Jakie było to pokolenie polskich pisarzy, którzy trafili na emigrację?
- Emigracja, którą ja się interesuję, to jest pokolenie twórców, które tuż przed pierwszą wojną światową wchodziło w okres dojrzewania. I pokolenie późniejsze, które dojrzewało w 20-leciu w szkołach bardzo patriotycznie wówczas kształcących. Było to więc pokolenie szalenie patriotyczne, właściwie nie znające niewoli, nie wyobrażające sobie, że świat i kultura, w którym żyją, może przestać istnieć. Roczniki starsze wiedziały, że wszystko się może zdarzyć. Oni nie. Dlatego wybuch drugiej wojny światowej był dla nich szaloną traumą.
Każdy przechodził przez nią jak się dało: jedni przez wschód, północną Afrykę, Monte Cassino. Drugi krąg przez obozy zachodnie: Coëtquidan we Francji, do Anglii i tam organizowanie armii, która miała z Zachodu wyzwalać Polskę. Jeszcze inni w ogóle nie brali aktywnie udziału w wojnie, bo byli albo za starzy albo tak jak Gombrowicz z kategorią D, do wojny nie nadający się. Ich wojna ominęła i szczęśliwie dla siebie wylądowali w Ameryce Północnej czy Południowej. Stamtąd obserwowali z niepokojem co się dzieje w Europie.
Po wojnie wszystko właściwie trzeba było z głowy stawiać na nogi. A nie bardzo było jak, bo nie było właściwie szans powrotu do kraju. Trzeba było budować swój los na obczyźnie. Więc ta emigracja - wcześniej kulturalna, później polityczna, musiała pełnić funkcje, których pełnić nie chciała. Tak los urządził życie.
To pokolenie czuło za to jakąś niesamowitą odpowiedzialność. Po pierwsze za to, że nie ma Polski, jaka miała być. To był taki niesamowity wyrzut sumienia, refleksja: co zrobiliśmy źle jako intelektualiści, pisarze, ludzie kultury, że nie obroniliśmy tego swojego świata. Co zrobili źle politycy, wojskowi.
Po drugie: jaka jest rola intelektualisty w XX wieku. Bo, że ona w Europie po wojnie jakoś się wyczerpała, to było faktem. Jak wrócić do zawodu pisarza, kiedy połowa albo więcej przyjaciół nie żyje. Kiedy nie ma świata, z którego wyszliśmy, bo powrót do Polski byłby przyjazdem do kraju skomunizowanego. To zupełnie jak powrót do jakiegoś Matrixa.
Nie wracali zatem, ale rachunki przecież z czegoś płacić trzeba. Jak sobie radzili?
- Wielką pomoc świadczyli Polakom po wojnie Amerykanie, czego nie można powiedzieć tak bardzo o Europejczykach. Amerykanie wspierali głównie finansowo. Poprzez rozmaite fundacje pomagali w sposób zorganizowany intelektualistom polskim i nie tylko, twórcom, ludziom kultury, którzy się znaleźli za granicą i wymagali jakiegoś zagospodarowania, a sami nie byli w stanie tego zrobić.
Taką swoistą przechowalnią talentów było Radio Wolna Europa. Naturalnie twórcy wykorzystywali je poniżej swoich możliwości. Często te talenty artystyczne gdzieś musiały zaczekać na wykonywanie roboty publicystycznej. Pisarz to ten, który pisze na tematy zadane samemu sobie, o tym, o czym chce napisać.
Publicysta pisze o tym, o czym każą mu napisać. To jest zlecenie. Oni wykonywali więc pracę zleceniową, z czym nie zawsze czuli się dobrze. Właściwie częściej gorzej, niż lepiej. Ale wykonywali ją lepiej, niż standardowi publicyści, bo robili to z talentem. Ta publicystyka Wolnej Europy była więc bardzo interesująca.
Realizowała pani m.in. grant badawczy na temat "Radio Wolna Europa na szlakach twórców". Wspomniany już pisarz Czesław Straszewicz to ich ciekawy wątek podlaski.
- Czesław Straszewicz urodził się w Białymstoku, mieszkał przy kościele św. Rocha. Nie ma już tego świata, nie ma kamienicy w której przyszedł na świat, nie ma żadnych śladów. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, wyjechał z matką w głąb Rosji. Napisał tam tekst na temat dramatu bombardowania jego rodzinnej kamienicy - 10-letnie dziecko pisze o tym jak to przeżywa, jaki był tego obraz. Wspomina jakiegoś stróża, któremu urwało nogę, krew na chodnikach, z dramatycznym pytaniem: no jak to było możliwe.
Jego dalsze losy był takie, jak większości emigrantów. W 1918 roku wrócił z matką do Polski, ale już nie do Białegostoku, tylko do Warszawy, ponieważ tam mieszkała większość jego rodziny. Zrobił maturę, skończył studia filozoficzne i zaczął pisać. Był dobrze sytuowany, mógł więc jeździć po świecie - od Hiszpanii począwszy po północną Afrykę i Wschód. Z tych podróży powstało sporo reportaży, potem zaczął pisać opowiadania w stylu egzotycznym. Jedno z takich opowiadań wcale nie pochodziło z dalekiego świata, tylko z egzotyzmu bliskiego - podbiałostockiej prowincji - z Tykocina. Straszewicz pisał o takim mieszańcu etnicznym, rasowym i kulturowym, pół-krwi Żydzie i pół-krwi chrześcijaninie. Są to perypetie człowieka, który uważał się za chrześcijanina i nagle dowiaduje się, że jest w połowie Żydem. Pragnie więc poznać tę kulturę, której nienawidził. To jest historia, kiedy dowiadujemy się o sobie czegoś, czego byśmy nie chcieli. I idziemy do samego kresu w stronę, w którą nie chcielibyśmy pójść. Odkąd bohater staje się Żydem musi uciekać z Tykocina.
A jakie były losy Czesława Straszewicza?
- Gdy wybuchła wojna Straszewicz z Witoldem Gombrowiczem transatlantykiem "Chrobry", w jednej kajucie, popłynął do Ameryki Południowej. Zaproponował im to Jerzy Giedroyć - on zszedł tam na ląd i został, przestraszywszy się wojny. O tym zresztą jest "Transatlantyk" - na pierwszej stronie czytamy: "Był ze mną mój przyjaciel Czesław Straszewicz". Ten zrewanżował się Gombrowiczowi "Wspomnieniami" i opowiedział swoją wersję tej historii: podróży i pozostania Gombrowicza w Argentynie.
Straszewicz tym samym statkiem zdecydował się wracać do kraju, tak jak większość pasażerów. Gdy statek przybił do brzegów południowo-zachodniej Francji, dowiedział się, że organizowany jest obóz wojskowy w Coëtquidan. Został tam, był oficerem, ale uległ wypadkowi i nie mógł brać udziału w czynnej służbie. Został przeniesiony do Londynu. By zatrudniony w tajnej radiostacji "Świt", która spod Londynu nadawała do Polski. Czesław Straszewicz był ostatnim radiowcem tej stacji, który nadawał do kraju, kiedy upadało powstanie warszawskie.
Pod koniec 1944 roku wyjechał do Montevideo i miał być attache kulturalnym polskiej ambasady RP, czyli rządu londyńskiego. Ale gdy Sowieci przyszli do Polski, przejęli ambasady i dla Straszewicza miejsca tam nie było. Stał się emigrantem w Urugwaju. Organizował Polonię, jej życie kulturalne.
Jak Straszewicz trafił do Wolnej Europy?**
- Jerzy Giedroyć szukał po wojnie Straszewicza i innych Polaków, bo chciał stworzyć pismo - ośrodek, wokół którego zamierzał skupić twórców kultury. Giedroyć był zwierzęciem politycznym i nie wyobrażał sobie bycia tylko emigrantem, który myśli wyłącznie o utrzymaniu się na powierzchni. A wyobrażał to sobie tak, jak robił paryską "Kulturę", czyli kilka osób i korespondenci z całego świata.
Czesław Straszewicz był jednym z takich korespondentów. Jedno z opowiadań wysłał do Nowaka-Jeziorańskiego, do Wolnej Europy. Nowak się tym opowiadaniem zachwycił, zrobił z tego audycję radiową i zaproponował Straszewiczowi pracę w Wolnej Europie. Jemu jednak nie bardzo to odpowiadało, bo chciał pisać. W 1954 roku przypłynął do Europy, by odwiedzić przyjaciół w Londynie i Paryżu. Był wtedy w Wolnej Europie ponad trzy miesiące i nagrywał audycje.
Zarobił trochę pieniędzy i miał wrócić do Montevideo z takim porozumieniem z Nowakiem, że stamtąd będzie przesyłał audycje. Ale nic z tego nie wyszło, bo poczta działała fatalnie. To, co miało być aktualne, szybko się dezaktualizowało. Ten typ kontaktu zupełnie nie leżał Nowakowi. Straszewicz przyleciał więc do Europy w 1956 roku, gdy wybuchł poznański czerwiec. Pierwsze rzeczy na antenie nadawał z tych wydarzeń, czyli wpadł w taki ukrop. W 1963 roku poczuł się bardzo źle, bo był chory na raka. Zmarł w tym samym roku w Montevideo.

Czytaj e-wydanie »

**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny