Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dojlidy Górne w latach 50-tych XX wieku. Wspomina Hieronim Rybołowicz

Alicja Zielińska
Pocztówka z okazji wyświęcenia kościoła; Moja Pierwsza Komunia.  Stoję z rodzicami; Moje rodzeństwo z zabawkami z UNRY. Od lewej Celina, Janusz i Waldemar. Janusz był lotnikiem już nie żyje; 1957 r.; A tu przedszkolaki w ogrodzie pozują  do grupowej fotografii; Zdjęcie naszego domu z lat 50.; Lata 50. Teatrzyk w przedszkolu z portretem  Bieruta w tle.
Pocztówka z okazji wyświęcenia kościoła; Moja Pierwsza Komunia. Stoję z rodzicami; Moje rodzeństwo z zabawkami z UNRY. Od lewej Celina, Janusz i Waldemar. Janusz był lotnikiem już nie żyje; 1957 r.; A tu przedszkolaki w ogrodzie pozują do grupowej fotografii; Zdjęcie naszego domu z lat 50.; Lata 50. Teatrzyk w przedszkolu z portretem Bieruta w tle.
Najbardziej mnie ciekawiło, gdy gospodarze przychodzili i wybierali kosy. Uderzali je jedna o drugą i po brzmieniu jakie wydawały, oceniali która jest dobra. Bo dźwięk świadczył, czy zostały zrobione z dobrej stali - wspomina Hieronim Rybołowicz z Dojlid Górnych.

Dojlidy Górne, od niedawna osiedle Białegostoku, przez wiele lat były wsią należącą do gminy Zabłudów. W czasach mojego dzieciństwa, w latach 50 przeważały tutaj domy parterowe, z cegły, bez tynku, dużo stało też drewnianych. Szkoła mieściła się w dwóch budynkach, oddalonych od siebie o jakieś 700 metrów, na część przedmiotów musieliśmy przechodzić. Ale ta odległość dla nas, uczniów nie stanowiła problemu. Traktowaliśmy to jako coś zupełnie naturalnego, że na przykład po gimnastyce trzeba iść na przyrodę czy matematykę do innego budynku. Takie wędrówki uprawialiśmy codziennie - opowiada Hieronim Rybołowicz.

Dalej na ulicy Zagumiennej, dziś Daliowej znajdowało się przedszkole. W albumie rodzinnym zachowały się zdjęcia z tamtego czasu, patrzę na nie z wielkim sentymentem. Na jednej z fotografii widać, jak niewielkim kosztem można było zrobić fajną zabawę. Wystarczyła bramka, jakieś płótno i już dzieciaki miały scenę, na której odgrywano przedstawienia. Chociaż też charakterystyczne dla tamtych czasów - widać, że propaganda obecna była w życiu codziennym wszędzie, bo przy okazji uroczystości, prawdopodobnie z okazji Dnia Dziecka, obowiązkową dekorację stanowią portrety Bieruta.

Mieszkańcy Dojlid Górnych w większości zajmowali się rolnictwem, uprawiali ziemię, hodowali bydło. Ulicami maszerowały krowy, pędzone z pobliskich łąk. Moi rodzice mieli małe gospodarstwo, które nie pozwalało utrzymać licznej rodziny, a było nas siedmioro. Prowadzili więc sklep, ojciec jeszcze dodatkowo, krawiec z zawodu szył ubrania.

Sklep znajdował się w naszym domu. Za ladą stali na przemian to mama, to tata, w zależności od tego, kto miało czas. Sklep w tamtych czasach zupełnie inaczej wyglądał. Na ladzie centralne miejsce zajmowała waga z odważnikami i liczydła do liczenia. A produkty takie jak mąka, kasza, cukier znajdowały się w workach bądź w drewnianych skrzyniach i rodzice, sprzedając je klientom pakowali w papierowe torby. Natomiast sól ludzie kupowali często workami, kto by tam myślał o ważeniu soli na kilogramy.

W sklepie znajdowało się wszystko, oczywiście to, co w tamtych czasach było możliwe do nabycia. Obowiązkowo były śledzie, też w beczce. No i piwo, podawane w kuflach. Zaś w kącie stały widły, szpadle, młotki, gwoździe - słowem wszystko co przydatne w domu i zagrodzie.

Najbardziej mnie ciekawiło, gdy gospodarze przychodzili i wybierali kosy. A sprawdzali która jest lepsza, uderzając je jedna o drugą. I po brzmieniu jakie wydawały, taką kupowali. Bo dźwięk świadczył, czy została zrobiona z dobrej stali, czy dobrze była hartowana.
To wybieranie i omawianie szczegółów przypominało handel na bazarach w krajach arabskich, gdyż odbywało się z wielkim kultem. Najwięcej do powiedzenia mieli rzecz jasna starzy, doświadczeni kosiarze, kosa stanowiła ważne narzędzie pracy, naokoło przecież rozciągały się łąki, które trzeba było skosić.

Sklep był też miejscem spotkań towarzyskich. Mężczyźni przy piwie, czy papierosach, kobiety przy codziennych zakupach rozmawiali o wszystkim.

Jako mały chłopiec czułem się dumny, że w naszym domu tak dużo się dzieje, tyle ludzi przychodzi, dyskutują. Koledzy mi zazdrościli, ale żaden nie próbował zadzierać, bo najbliższy sklep znajdował się w innej wsi albo trzeba było jechać do Białegostoku. Do Dojlid autobusy miejskie nie kursowały, przystanek dwójki znajdował się przy fabryce sklejek w odległości dwóch kilometrów.

Z tamtych lat pamiętam też, jak stawiano kościół w Dojlidach. Wszyscy uczestniczyli w tej budowie. Dzieci nosiły kamienie, dorośli mieszali żwir z cementem, przerzucając szuflami z jednej gromady na drugą, bo betoniarek nie było. Wszystko należało robić ręcznie. I oczywiście za darmo, nikt nie pomyślał o jakiejś zapłacie. A ze starego kościółka, którego w tej chwili już nie ma, pamiętam piękne witraże. Lubiłem patrzeć, jak słońce wpadając przez okno, rzucało kolorowymi refleksami na podłogę i na ściany. Ten widok do dzisiaj mam przed oczyma.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny