Danuta Huzarska. Przy naszym domu była brama do getta

Czytaj dalej
Alicja Zielińska

Danuta Huzarska. Przy naszym domu była brama do getta

Alicja Zielińska

Jej młodość przypadła na czas wojny i trudnych lat odbudowy zniszczonego kompletnie Białegostoku. Niedaleko domu przy ul. Jurowieckiej 1, gdzie mieszkała z mamą i babcią znajdowała się brama do getta. Widziała zagładę Żydów, dramat swoich sąsiadów i przyjaciół. Sama również doświadczyła dramatycznych sytuacji podczas okupacji i później po wojnie. Była aresztowana przez Niemców. Dziś ostatni fragment wspomnień Danuty Huzarskiej.

Wzorem innych miast, w Białymstoku powstało getto, na którego teren kazano się przenieść Żydom, pod karą śmierci. Było położone w śródmieściu. Polacy byli wysiedleni i otrzymali mieszkania w innych dzielnicach. Wywołało to ogromne zamieszanie. Nasz dom graniczył z gettem i koło naszej posesji znajdowała się jedna z bram prowadzących do getta, przy której stale stała straż. Z okna mego pokoju na górce obserwowałam często codzienne życie w getcie. Żydzi musieli mieć naszyte żółte gwiazdy Dawida na swoich ubraniach, nie wolno im było chodzić chodnikiem, tylko jezdnią. Żydzi początkowo byli zatrudnieni w zakładach produkujących odzież na potrzeby armii, gdzie otrzymywali bardzo niskie wynagrodzenie. Za najmniejszą niesubordynację Niemcy bili ich - tak zresztą jak i Polaków, po twarzy. Za przechowanie Żyda groziła kara śmierci. W getcie przeprowadzonych było kilka deportacji Żydów do obozów zagłady. Podczas jednej z takich akcji widziałam, jak ciągnięto po śniegu starą Żydówkę, naszą sąsiadkę. Niemiec oparł ją o płot, posadził na ziemi i strzelił w jej skroń - usunęła się martwa na śnieg.

W sierpniu 1943 r. nastąpiła ostateczna likwidacja getta. Wybuchło powstanie. Opór niestety okazał się nieskuteczny. W ciągu trzech dni, 30 tysięcy białostockich Żydów wyprowadzono z getta. Część z nich przechodziła pod naszymi oknami i tak ogromnie im współczułam. Na platformach przewieziono ich do dworca i stamtąd do obozów w Majdanku lub Treblince.

Ja w tym czasie pracowałam w kasynie wojskowym „Soldatenheim”, jako kelnerka. Często wracałam bardzo zmęczona, ale praca ta chroniła mnie od wywózki do Niemiec i dawała możliwe do przeżycia zarobki. Ponadto muszę powiedzieć, że większość frontowych żołnierzy, zwykłych młodych ludzi, „mięsa armatniego”, jak sami siebie nazywali, było przeciwnych wojnie i bardzo nam współczuli. Oprócz Polaków w kasynie zatrudnieni byli Rosjanie i inni obywatele ZSRR, którzy nie zdążyli uciec kiedy wybuchła wojna niemiecko-radziecka w 1941 r. Oni to zawiązali między sobą organizację podziemną i gdy zbliżał się front w kwietniu 1944 r. postanowili, w pewien kwietniowy wieczór, gdy „Soldatenheim” przepełniony był wojskiem, wysadzić go w powietrze. Podłożyli materiał wybuchowy. Wybuch jednak nastąpił po paru godzinach, kiedy już nikogo nie było z gości, a Niemcy tam zamieszkali spostrzegli ogień i zdążyli uciec. W ten feralny wieczór miałam dyżur i zdawałam kasę, więc ostatnia wychodziłam z pracy. W kilka godzin po powrocie, do domu przyszli policjanci i aresztowali mnie, tak zresztą, jak większość moich współpracowników. Składałam zeznania na gestapo, a potem przewieziono nas do więzienia, gdzie trzymano w zatłoczonych celach, w bardzo trudnych warunkach, wśród straszliwego strachu - co będzie dalej? Gestapo jednak wykryło, że akcję przeprowadziła organizacja sowiecka. Widziałam potem tych oskarżonych, którzy mieli skute ręce i nogi. Nas, po prawie miesiącu zatrzymania, wypuszczono.

Rok 1944 pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Odczuło się wówczas w pełni grozę wojny. Front zbliżał się. Okupacja niemiecka była nadal okrutna. Wywożono nadal ludzi do strasznych obozów pracy, a wielu rozstrzeliwano. Taki los spotkał też mojego wuja, brata mamy Edwarda Nowakowskiego, którego żywego widziałam ostatnia z rodziny na spacerze w więzieniu.

W lipcu front stanął pod Białymstokiem. To były straszne dni. Wokół toczyły się boje, a my siedzieliśmy w wykopanym w ziemi schronie. Miasto płonęło. Gdy wychyliłam się raz ze schronu, widziałam jak żołnierze niemieccy podlewali budynki jakimś płynem, a następnie podpalali. Huk walących się domów mieszał się z hukiem wysadzanych mostów oraz z hukiem strzelaniny. Wokół otaczało nas morze ognia. Waliły się duże kamienice, potężne gmachy, a nasz drewniany dom i dwa sąsiednie, jakimś cudem nie uległ zagładzie. Wpadało się do niego ze schronu co pewien czas, aby zobaczyć, czy jeszcze istnieje. Przetrwał wojnę i gdy wreszcie front ustąpił, mogliśmy do niego wrócić. Dzień przedtem, ktoś powiedział nam w schronie, że Niemcy już odeszli, a do Białegostoku wkroczyły wojska sowieckie. Nie miałam wtedy siły iść do miasta, pobiegłam do ocalałego domu i rzuciłam się na moje łóżko, nareszcie, po tylu niedospanych nocach.

Na drugi dzień obudziła mnie ogromna cisza. Dzień był piękny, lipcowy, (wojska sowieckie weszły do miasta 27 lipca 1944 r.), po ulicy nie jeździły samochody, nie chodzili ludzie, było pusto i cicho. Ubrałam się i postanowiłam wyjść na ulicę. Mały odcinek bocznej ulicy, przy której mieszkaliśmy, dzielił nas od centrum. Poszłam tam i stanęłam oniemiała. Miasto przestało istnieć. Nie było domów, tylko gruzy. Szłam ulicą w kierunku śródmieścia i spotkałam jedną, smutno stojącą, osmoloną kamienicę, a potem stojący wśród morza gruzów, nasz piękny, gotycki kościół, który stał nienaruszony. Gdzież podziały się duże kamienice, piękne sklepy, trawniki? Nie było nic, tylko gruzy i popiół. Wodę brało się ze studzienek kanalizacyjnych. Wieczorem trzeba było siedzieć przy świeczce, a w najlepszym przypadku przy lampie naftowej. Nafta była cennym produktem. Jak zwykle w takich sytuacjach ratował nas rynek, tam można było kupić i sprzedać wszystko. Powoli przystosowywaliśmy się do nowych warunków życia. Kto miał możliwości opuszczał miasto, tak bardzo zrujnowane i wyjeżdżał. Do nas natomiast przyjeżdżali repatrianci zza dawnej wschodniej granicy Polski, którzy chwilowo zatrzymywali się w Białymstoku.

Wojna nie tylko zniszczyła miasto, ale odeszli z niego też dawni mieszkańcy - wymordowani, wywiezieni przez obu okupantów, a późniejsza ich garstka częściowo wyjechała sama, szukając lepszych warunków życiowych. A ci, którzy pozostali, musieli jakoś żyć.

Było ciężko. Pracowałam wówczas w Radzie Narodowej i uczyłam się. Trzeba było przeżyć jeszcze następny cios - aresztowania byłych członków AK, miedzy innymi mojej serdecznej koleżanki, która ukrywała się u mnie. I znów, cudem uniknęłam jej losu. Potem przyjechali z Wilna, jako repatrianci, nasi najbliżsi krewni- Rymińscy - ciocia Tozia, Małgosia i Tadeusz. Mój stryj Stanisław, mąż cioci i ojciec Małgosi i Tadeusza został rozstrzelany w Wilnie. Przeżyłam to bardzo, to był mój ukochany stryj i chrzestny ojciec. Zatrzymali się u nas i trochę razem pomieszkaliśmy, ale potem wyjechali do Gdańska, gdzie na stałe osiedlili się. Przed ich wyjazdem, razem z ciocią i Małgosią, pojechałam raz do Warszawy, gdzie odwiedziliśmy rodzinę Grabińskich. Stefan był wówczas w obozie sowieckim, czym rodzice jego byli zrozpaczeni. Warszawa była doszczętnie zrujnowana, z wyjątkiem kilku dzielnic. Późniejsze obliczenia wykazały, że procentowo po Warszawie najbardziej zrujnowanym miastem był Białystok, przy czym nie miał on niestety dobrych gospodarzy i bardzo powoli wracał do dawnej swojej świetności.

A życie płynęło naprzód. Ja zmieniałam kolejne prace i w jednej z nich poznałam mego przyszłego męża.

Alicja Zielińska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.