Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cwany paser na Chanajkach

Włodzimierz Jarmolik
Złodzieje potrafili udawać dystyngowanych gości
Złodzieje potrafili udawać dystyngowanych gości
Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to bardzo ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. św. Rocha.

Jaszkie, jak nazywano Połtera w przestępczych kręgach Białegostoku kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale jednocześnie był chanajkowskim złodziejaszkom bardzo przydatny. Nadawał dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, zawsze służył niewielką pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.

W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Jaszkiego powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.

Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należące do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt "na pomyłkę". Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju, szła zawiadomić swego pryncypała o przybyszu, złodziej penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania, szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.

Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.

Innym trikiem białostockich szpringowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznania poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie.

W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy. A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas temu z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie nie był jednak w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.

Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił też ich protektor Zundel Połter zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa trafiła przed Sąd Grodzki. Cwany paser otrzymał rok więzienia, tyle samo dostała Maria Gołasczczuk, pozostali delikwenci musieli spędzić po pół roku za kratkami.

Publiczność wychodzącą z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały niechybnie te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro.

Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny