Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Creed: Narodziny legendy, czyli Rocky powrócił (wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Sylvester Stallone i Michael B. Jordan w filmie Creed: Narodziny legendy
Sylvester Stallone i Michael B. Jordan w filmie Creed: Narodziny legendy Mat. dystrybutora
Siódmy „Rocky”? Dlaczego nie. Film ogląda się jednym tchem, a walki są jednie niezbędnymi dodatkami do historii o ludziach, którzy muszą zmierzyć się z demonami przeszłości i nieuleczalnymi chorobami.

Tytułowy Adonis Creed to nieślubne dziecko Apolla – czarnoskórego pięściarza znanego z wcześniejszych części filmu „Rocky”, który zginął na ringu po ciosie Sowieta. Teraz już nie dziwi zaczerpnięte z mitologii greckiej imię czarnoskórego bohatera jakby siódmej części historii Rocky’ego Balboa. Bo to dzięki niemu znów zaglądamy w najbrudniejsze zaułki Filadelfii, gdzie zawzięte młodziaki ćwiczą boks, podczas gdy inni wolą popisywać jazdą na jednym kole motocykla. Ów Adonis, starając się ukryć nazwisko po niepoznanym nigdy osobiście ojcu, chce na własny rachunek zostać wielkim pięściarzem. Czuje, że tylko niegdysiejszy mistrz świata, prowadzony przez nieżyjącego Apolla Rocky, pomoże mu zdynamizować karierę. Porzuca bajeczną posiadłość i życie finansowej bohemy Hollywood, by we wspomnianej Filadelfii ćwiczyć pod okiem mistrza.

Jak przystało na dobry rodziny film (sceny seksu ograniczone zostały do kilku pocałunków) musi przekonać do siebie emerytowanego czempiona. Musi też pogodzić się z myślami o stosunku do ojca, czyli tak naprawdę pokonać samego siebie. Bo „Narodziny legendy” to nie tylko dramat sportowy, lecz bardziej dramat obyczajowy. Tu Stallone gra niedogolonego starca prowadzącego opustoszałą knajpę, który ma trudności z ortografią i w życiu nie słyszał o komputerowej chmurze. Wciąż czyta papierowe gazety, a najchętniej zdaje się robić to na cmentarzu, pry grobach bliskich. Jak postąpi w obliczu śmiertelnej choroby to znacznie ciekawsze pytanie, niż kto wygra walkę o mistrzowski pas. Bo, że Adonis Creed nadspodziewanie szybko będzie musiał stanąć do takiej walki, to chyba jasne. Ale czymże jest nawalanka na pięści, co prawda za gigantyczne pieniądze, wobec walki z postępującą głuchotą początkującej kompozytorki i piosenkarki – dziewczyny Creeda. Czy obnażona przez portale plotkarskie tożsamość pragnącego zachować anonimowość syna mistrza świata naruszy deklaracje o stuprocentowej szczerości w ich związku? Czy media mają prawo traktować Adonisa, jako kogoś gorszego, bo narodzonego z nieprawego łoża? To pytania, które stawia zdawałoby się banalny film o sporcie.

Choć większość zwrotów akcji właściwie można pewnie znaleźć w każdym szanującym się amerykańskim podręczniku pisania scenariuszy, Ryan Coogler, jest prymusem w przenoszeniu ich na srebrny ekran. Tu wszystko, łącznie z świetnie dobraną muzyką, po prostu do siebie pasuje. Będzie oczywiście i kilka widowiskowych ciosów, trochę zakrwawionych twarzy, ale od początku wiemy, że to wewnętrzna siła, poparta oczywiście morderczym treningiem, zdecyduje o wygranej, nie zasięg ramion czy szybkość zadawania ciosów. Trudno nie dać się wciągnąć w ten mecz o rząd dusz kinomanów.

Remisu nie będzie, świetne dialogi, pełen humoru i dystansu Stallone i sprawna opowieść pokonają nawet przeciwników boksu. A symboliczna końcowa scena, przypominająca liczące sobie już 40 lat pierwsze treningi Rocky’ego symbolicznie przekazuje pałeczkę w ręce utalentowanego aktorsko i świetnie umięśnionego Michaela B. Jordana. Skoro „Creed” to „Narodziny legendy”, już czekam na ciąg dalszy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny