Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Choć trwała wojna to szkoła dalej funkcjonowała. Za tajne nauczanie ludzie trafiali na roboty przymusowe do Rzeszy

Alicja Zielińska
A tu już podczas nauki w liceum pedagogicznym w Świdnicy (pierwsze z lewej)
A tu już podczas nauki w liceum pedagogicznym w Świdnicy (pierwsze z lewej) Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Strach był każdego dnia. Ale wiedzieliśmy, że musimy uczyć dzieci. Traktowaliśmy to jako obowiązek. Nauka też była walką z okupantem - mówi Stanisława Radulska. Jest jedną z nielicznych żyjących jeszcze nauczycielek tajnego nauczania w Białymstoku. Została za to wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec.

Mieszkała w Czarnej Wsi. Kiedy zaczęła się okupacja niemiecka, rodzice w obawie, żeby ich 17-letnia córka nie została wywieziona na roboty do Rzeszy, wysłali ją do Białegostoku. Tu, przy ul. Wesołej 9, kuzynka Anna Hajmowicz, która była zakonnicą, prowadziła sierociniec "Dobry Pasterz" oraz przedszkole. I tam właśnie odbywało się tajne nauczanie.

Żandarmi na kontrole, my na czatach

- Formalnie zostałam zatrudniona jako świetlicowa w przedszkolu, ale uczyłam także młodsze dzieci - opowiada pani Stanisława. - Lekcje były na trzy zmiany, komplety prowadziły nauczycielki: Maria Biżuto, Maria Różycka i Jadwiga Kantkówna. Przynosiły książki ze sobą, a po zajęciach zabierały.

Młodsze dzieci przyprowadzali rodzice, starsze przychodziły pojedynczo same. W podwórzu znajdował się ogród warzywny, stały budynki gospodarcze. Dzięki temu można było wytłumaczyć obecność większej liczby młodzieży. W ten sposób też uczennice klas gimnazjalnych ratowano przed wywozem na roboty do Niemiec.

Mimo konspiracji i wielkiej ostrożności żandarmi przychodzili często na kontrole, widocznie ktoś im donosił. To były chwile grozy, ale należało zachować zimną krew. Wszystko mieliśmy z góry ustalone. Moim zadaniem było odwrócić uwagę Niemców, powitać grzecznie, zaprosić, by usiedli i bawić się z dziećmi w kółko graniaste, aby sprawić wrażenie, że jest tu tylko przedszkole. Starsi uczniowie natychmiast brali się za prace gospodarcze. Na stołach zawsze były przygotowane kubeczki do kawy, jakieś ciasteczka, że niby młodzież przyszła na poczęstunek.

Pani Stanisława pomagała także w zaopatrywaniu placówki w żywność. W sierpniu 1943 roku, gdy wracała z ul. Warszawskiej z przydziałowym chlebem, wpadła na łapankę, urządzoną przez gestapo.

Sześć marek za robotnika

- Zabrali nam chleb, tego pana wozaka wypuścili, bo on był starszy, a mnie zamknięto w obozie przy ul. Żółtkowskiej - wspomina. - Po dwóch tygodniach wszystkich osadzonych załadowano do wagonów i powieziono do Gołdapi. Wtedy to była niemiecka miejscowość Goldap w Prusach Wschodnich. Znajdowało się tam biuro, do którego zjeżdżali się bauerzy z okolicy i kupowali nas. Tak. Płacili i zabierali do swoich gospodarstw. Za mnie Albert Krinke, pamiętam jak dziś, zapłacił sześć marek.

Przyjechał wózkiem na dwóch kółkach i ruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy 30 km w głąb Prus do miejscowości Rauterskirch, gdzie mieszkał z rodziną.
Pamiętam, wyszła na podwórze jego żona, spojrzała na mnie i do niego z pretensją, że kogo on przywiózł. Taką młodą dziewczynę? Trzeba było grubą, silną, zdatną do roboty.

Niemiec, do którego trafiłam, miał duże gospodarstwo, sklep spożywczy, magazyn rolniczy. Pracowałam w kuchni, sprzątałam w sklepie, dźwigałam towary w magazynie, wyjeżdżałam na pole doglądać krów. Codziennie, od rana do wieczora. Było mi bardzo ciężko i okropnie się czułam. Niemka mówiła, że wszystkie Polki kradną i bez przerwy coś chowała.

Trudna droga do Polski

W 1944 r. do Prus Wschodnich weszli Rosjanie. Niemcy w popłochu zaczęli uciekać. Rodzina mego bauera też. Ja z nimi, bo się bałam Sowietów. Kutrem dopłynęliśmy do Gdańska. Podczas nalotów samolotów radzieckich przy ładowaniu bagaży na statek zostałam ranna.

Z Gdańska trafiła do Rugii. Po kapitulacji Niemiec wywieziono wszystkich Polaków do ośrodka w Szpakenberg. Stanisławę skierowano do szpitala, gdzie leczyła odniesione rany. I wreszcie 27 maja 1946 r. trzecim transportem z Lubeki dopłynęła statkiem do Szczecina. A stąd czekała ją jeszcze długa podróż do Warszawy i pociągiem towarowym do Białegostoku.

- Wysiadłam na dworcu. Wszędzie ruiny. Wyszłam na drogę, jechała jakaś fura. I tak dotarłam do Czarnej Wsi. Było Boże Ciało, 19 czerwca. Cieszyłam się, że nareszcie zobaczę dom i rodziców. Ale domu nie było, został zbombardowany - jeszcze teraz łamie się jej głos z żalu. - Musieliśmy mieszkać w piwnicy.
Stanisława Radulska pozostała wierna pasji nauczycielskiej. Skończyła liceum pedagogiczne w Świdnicy i przez wiele lat pracowała w białostockiej oświacie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny