Budżet partycypacyjny to pewnego rodzaju gra z obywatelami, w której władze samorządowe konsumują miliardy publicznych pieniędzy pozostawiając mieszkańcom do zabawy niewielkie miliony. Mimo to tysiące ludzi zgłaszają propozycje do budżetów obywatelskich, a potem nad nimi głosują - pisał w czerwcu w "Obserwatorze Finansowym" Piotr Aleksandrowicz. - Te tysiące to wprawdzie ułamek uprawnionych do głosowania, zazwyczaj kilka procent, ale niewątpliwie istnieje spore zainteresowanie. Sukces władz miejskich, podsuwających obywatelom namiastkę decyzyjności, odwraca uwagę od prawdziwych problemów lokalnych finansów i braku efektywnej kontroli nad postępowaniem władz samorządowych tam, gdzie w grę wchodzą miliardy złotych.
Tym bardziej, że wydatki majątkowe samorządów to gigantyczne pieniądze bez obywatelskiej kontroli innej, niż kartka wyborcza raz na 4 lata, lub referendum w sprawie odwołania władz miasta. Nie wspominając, że krytykowany powszechnie gigantyczny wzrost liczby urzędników w Polsce dokonał się w ostatnich latach w ogromnej większości właśnie w samorządach. Obywatele w tej sprawie głosu nie mają, a kontrola za pomocą radnych i absolutorium dla władz w mocno upartyjnionych samorządach jest umowna.
To są te zaklęte rewiry samorządności, do których zasobów rządzący zajadle bronią dostępu. Nawet za cenę zgody na budżet obywatelski.
Tych słabszych stron polskich budżetów partycypacyjnych jest znacznie więcej, co pośrednio dowodzi, że wzorce udane pod innymi szerokościami geograficznymi - mimo teoretycznej analogii - nie muszą sprawdzać się, gdzie indziej. Wojciech Kłębowski w wiadomościach.ngo zwraca też uwagę na inne elementy, które wypaczają pierwotną ideę: powielają podział na urzędników ustalających "reguły gry" (m.in. zasady przeprowadzenia budżetu partycypacyjnego, jego tematykę, czy kryteria wyboru składanych w jego ramach propozycji) i mieszkańców, którzy tym regułom muszą się podporządkować. W gruncie rzeczy mieszkańcy nie stają się współodpowiedzialni za miasto - odpowiedzialność ta niezmiennie leży po stronie urzędników. Nie angażują mieszkańców zazwyczaj wykluczonych z debaty publicznej i nie obejmują całego spektrum społecznego. Ponadto w niewielkim tylko stopniu dotyczą całych miast, skupiając się na dzielnicach i osiedlach - ich uczestnicy nie mają wpływu na ogólne priorytety rozwoju miasta. I wreszcie - nie zawsze mają wiążący charakter, stając się de facto zwykłymi konsultacjami. Jakby tego mało było, to pojawiła się pokusa ujęcia tej materii w ramy ustawy. Taka propozycja jest nie tylko zaprzeczeniem, ale wręcz pogrzebaniem samej idei obywatelskiego dzielenia pieniędzy.
Między ojcem a ojczymem
Ogólnopolskie cienie budżetów partycypacyjnych z perspektywy białostockiej mogą wydawać się mało istotne. Nie dlatego, że nasz budżet obywatelski jest pozbawiony podobnych skaz. Wprost przeciwnie, tutaj katalog cech wspólnych jest taki sam, choć z własną specyfiką, nad którą też warto się pochylić. Zasadnicza różnica sprowadza się jednak do ontologii głosowania.
Do tej pory władza samorządowa w Białymstoku odmawiała jakiejkolwiek podmiotowości mieszkańcom. Wielokrotnie słyszeliśmy, że prezydent i większość w radzie dysponuje wystarczającą legitymizacją, a żądanie, by się nią podzielili z mieszkańcami, jest wręcz herezją. Klasycznym przykładem było potraktowanie przez władze miasta obywatelskiej uchwały w sprawie zniesienia klikania w autobusach. Optyka ta uległa nagłej zmianie wraz z nadejściem wiosennego przesilenia.
Abstrahując od tego, na ile retoryka o potrzebie większej otwartości na potrzeby obywatela była rzeczywistym powodem fermentu w miejskim samorządzie, a na ile u jego podłoża legły sprawy natury pozamunicypalnej, to faktem jest, że panująca do tej pory niepodzielnie w radzie miasta Platforma teoretycznie straciła większość. Teoretycznie, bo późniejsze głosowania m.in. w sprawie metody naliczania za śmieci pokazały, że ma nadal przynajmniej zdolność blokującą. Niemniej hasła o " braku obywatelskości partii, która ma w nazwie przymiotnik obywatelska" padły na wydawałoby się podatny grunt. Nic dziwnego, że w takim klimacie rządząca do tej pory niepodzielnie większość postawiła na kompromis w decydowaniu o podziale miejskich pieniędzy. Od tej pory już nie tylko radni, ale też mieszkańcy mają głos w tej materii w ramach tzw. budżetu obywatelskiego. A przecież jeszcze klika lat temu liderzy PO nie chcieli słyszeć o takiej kohabitacji. Tymczasem w tym roku, mimo wielokrotnie wcześniej powtarzanych słów o kryzysie i racjonalnym wydawaniu pieniędzy, znalazło się 200 tys. złotych na tzw. małe projekty kulturalne oraz 10 milionów na inwestycyjny budżet obywatelski.
Co prawda w lipcu radny PO Mariusz Nahajewski, ojciec białostockiego budżetu obywatelskiego, na łamach "Obserwatora" zapewniał, że była to finalizacja jego starań podjętych jeszcze w 2010 roku, ale nie da się ukryć, że to przyspieszenie wynikało poniekąd z położenia, w jakim wiosną znalazła się Platforma. Paradoksalnie skorzystał z tego najbardziej prezydent, który duchowo adoptując ideę budżetu stał się niemalże "ojczymem" - tak bardzo jeszcze niedawno niechcianego przez jego własne środowisko samorządowo-partyjne - "dziecka".
Czy, pamiętając o tej ontologii, ale zarazem doceniając możliwość głosowania, powinniśmy paradoksy budżetowe, które rykoszetem ujawniły się w ciągu ostatnich tygodni, przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza na zasadzie: "pierwsze koty za płoty", "lepszy rydz niż nic" i przejść nad nimi do porządku dziennego? A może z troski, by w przyszłości nie zaciążyły jeszcze bardziej na jego idei, pokazywać je już właśnie teraz?
Obywatelski czy urzędniczy
Na ten dylemat wskazywano już w ogólnopolskich analizach słabości budżetów obywatelskich. Nie wolny od nich jest też Białystok. Po części wynika to z decydującej roli komisji złożonej z miejskich urzędników, która oceniając projekty pod względem formalno-prawnym tak na dobrą sprawę decydowała o ich dopuszczeniu do głosowania. Od samego początku było wiadomo, że pomysły białostoczan być może będą kolidować z dotychczasowymi wizjami magistratu. Czyje racje wezmą górę: mieszkańców czy urzędników?
W sierpniu wydawało się, że ten dylemat został rozstrzygnięty. - Projekty obywatelskie powinny mieć priorytet - zadeklarował Tadeusz Truskolaski. Zapewnienie prezydenta dawało nadzieję, że białostocki budżet obywatelski w odróżnieniu od tych, z innych miast - nie będzie obciążony właśnie dominującą rolą biurokracji samorządowej.
W puli 189 projektów zgłoszonych do pierwszego etapu znalazł się też ten, który w imieniu mieszkańców przedłożył radny PO Maciej Biernacki. Dotyczył remontu placu zabaw na Plantach. Tego starego, który sąsiaduje z nowym, obleganym przez dzieci. W niektóre dni na nowych drabinkach, zabawkach, czy piaskownicy nie ma gdzie wcisnąć przysłowiowej szpilki. Mieszkańcy od lat proszą, by miasto wyremontowało też ten stary plac, by razem z nowym tworzył strefę zabaw. Zwłaszcza, że choć jest to miejsce zaniedbane, to ma jeden atut przewagi na tym nowym: cień, które dają okoliczne drzewa. Tymczasem urzędnicy od lat powtarzają, że dla tego placu widzą zupełnie inne przeznaczenie.
Wśród projektów dopuszczonych do trwającego właśnie głosowania próżno jednak szukać remontu starego placu na Plantach. Odrzuciła go komisja weryfikacyjna. W zamieszczonym uzasadnieniu opublikowanym na stronie magistratu nie zobaczymy jednak uchybień formalno-prawnych. Ich katalog znajdziemy przy innych projektach, ale nie przy tym odnoszącym się do modernizacji starego placu zabaw. Przeczytamy za to, że: "brak możliwości realizacji projektu we wskazanej lokalizacji ze względu na niezgodność z projektem modernizacji parku Plant i trudności z uzyskaniem zgody Podlaskiego Konserwatora Zabytków".
Bez wątpienia mamy tu przykład kolizji oczekiwań białostoczan z polityką miejską. Mieszkańcy zgłosili pomysł, który spełnia wszystkie względy formalno-prawne, ale był na przekór wizji urzędniczej. Tyle, że 20 sierpnia 2013 roku prezydent Białegostoku - jak już wspomniałem - obiecał, że w przypadku takiego właśnie dysonansu pomysły obywatelskie powinny mieć priorytet. Tymczasem komisja weryfikacyjna wyświadczyła Tadeuszowi Truskolaskiemu niedźwiedzią przysługę, bo udowodniła, ile jest warte dane publicznie słowo prezydenta. Nie wspominając, że sformułowaniem "trudności z uzyskaniem zgody Podlaskiego Konserwatora Zabytków" wyszła poza ramy formalno-prawne, a wkroczyła na grunt polityki ochrony zabytków i przestrzeni publicznej w Białymstoku. Wydaje się, że oceniając projekty obywatelskie powinna być wolna od takich odniesień. Na dodatek: dlaczego z góry założyła, że konserwator będzie od razu na nie?. Skoro wydał zgodę na jeden plac zabaw, to dlaczego miałby nie wydać na drugi?. Zwłaszcza, że musiałby ewentualnie rozpatrzyć sprawę w kontekście kilku tysięcy głosów. A może zrobiłby to zupełnie nowy konserwator zabytków, który będzie miał inną filozofię niż jego poprzednik? A może ten obecny będzie chciał odkupić swoje grzechy i zgodzi się na plac?. Tych może jest jeszcze więcej i wszystkie wynikają z materii innej niż formalno-prawna, która legła u podstaw powołanej przez prezydenta komisji do oceny projektów. A już na ironię zakrawa to, że magistrat informując o trwającym głosowaniu zachęca białostoczan zdjęciem nowego, obleganego placu zabaw.
W poszukiwaniu autorytetów
Przykład ten pokazuje, że sama komisja techniczno-prawna to za mało. Jeśli budżet ma być w istocie przewagą obywatelskości nad biurokratycznością, to powinna ją uzupełniać, a w praktyce decydować o dopuszczeniu do głosowania projektów, które spełniły względy formalno-prawne, rada lub komisja społeczna. To ona byłaby taką ostatnią instancją selekcyjną, która oceniałaby pomysły mieszkańców. Pytanie tylko, kto miałyby tworzyć to gremium mędrców, skoro pojęcie autorytetu w białostockich warunkach jest bardzo relatywne. Czy mogą być nimi aktywiści z organizacji pozarządowych, skoro - jak pisze Agnieszka Graff - pozarządówki zaczęły się profesjonalizować i zamiast zmieniać system społeczno-polityczny zaczęły go obsługiwać. A to największy wróg samej idei społeczeństwa obywatelskiego. Bo coraz bardziej pozarządówki żyją z zamówień płynących z rządu, instytucji europejskich, niekiedy partii politycznych czy biznesu, a przede wszystkim samorządu. Potrafią dostarczyć profesjonalnej wiedzy kontrahentom, pomagać w procesach sądowych, ale na spontaniczność i inicjatywy oddolne nie ma już miejsca, czasu, a nieraz i chęci.
Ponadto wiele organizacji pozarządowych, ale także inicjatyw kulturalnych, uzależnionych jest od wsparcia władz publicznych. Przy mizerii finansowej w sferze społecznej jest to zrozumiałe. Z drugiej jednak strony trudno mówić o ich niezależności czy pozarządowym charakterze. Bo zawsze nad nimi będzie wisiał przysłowiowy miecz Damoklesa w postaci odcięcia dotacji. Zwłaszcza w sytuacjach mniej lub bardziej konfliktowych. A wtedy ich inicjatywy i żywotność staną pod znakiem zapytania. Wielokrotnie w ostatnich latach byliśmy tego świadkami w Białymstoku.
Radny Mariusz Nahajewski twierdzi, że najlepszym sposobem byłoby powołanie spotkań mieszkańców, na których sami z siebie wybieraliby liderów. Dość optymistyczne to założenie, bo z tą aktywnością nie jest najlepiej. Wystarczy przypomnieć chociażby jak przebiegają wybory do trójek klasowych czy rad rodziców w szkołach. Bez względu jak trudne byłoby to wyzwanie, powołanie społecznej rady liderów wydaje się konieczne także z innych powodów.
Idea ze skazą
Przede wszystkim ze względu na nadmiar pomysłów, które wypaczają sens głosowania (w skrajnym przypadku też jego powagę). Szczególnie wtedy, gdy rozdrobnienie odzwierciedla dychotomia: projekty ogólnomiejskie-osiedlowe. A przecież z istoty budżet obywatelski ma wspierać pomysły, które służą ogółowi mieszkańców. Tymczasem w tej premierowej edycji mamy wysyp dzielnicowych idei obywatelskich. Wbrew pozorom nie jest to zaskoczenie.
Po latach trwania w tzw. poczekalni inwestycyjnej mieszkańcy osiedli nie chcą nadal tkwić w stanie zawieszenia. Mają dość bycia "białostoczanami gorszych priorytetów" tylko dlatego, że mieszkają z dala od tych reprezentacyjnych - z punktu widzenia magistratu - wizytówek miasta. Nic dziwnego, że domagają się parkingów, ulic, trawników, siłowni. Tyle że tak jak dzielnica miastu nierówna, tak i osiedle osiedlu. Bardziej liczne mają naturalną, większą siłę przebicia. Co więcej, nawet w ramach tego samego osiedla możemy mówić o podobnej dysproporcji. To, co ważne dla mieszkańców danej ulicy, z punktu widzenia dzielnicy może wydawać się mało istotne.
Ryzyko wypaczenia rośnie jeszcze bardziej, gdy środowiska sprawnie medialnie, zwłaszcza w internetowym świecie społecznościowym, mogą pokusić się o zawłaszczenie budżetu. A wtedy dobre i potrzebne projekty, ale z mniejszą siłą oddziaływania, nigdy się nie przebiją (w skrajnym przypadku jeden projekt może zgarnąć całą pulę). Z tego punktu widzenia, ale też zachęty do aktywności daleko wybiegającej od kliknięcia w klawiaturę komputera będącego pokłosiem uwarunkowań natury towarzyskiej, być może lepiej byłoby, gdyby głosowanie odbywało się w sposób tradycyjny.
Dotychczasowa praktyka z innymi konsultacjami pokazuje, że z taką formą aktywności nie jest najlepiej (np. sprawa przyłączenia czterech podchoroszczańskich wsi). Zwiększa się, gdy możliwe jest głosowanie internetowe (np. rower miejski). Tyle że w przypadku budżetu obywatelskiego głos nie jest już tylko zwykłym wyrażeniem zdania czy opinii, a konkretnym wskazaniem celu przeznaczenia pieniędzy. Im koszula bliższa ciału, tym zainteresowanie powinno być większe.
Na dodatek na takiej karcie do głosowania powinna być opcja: nie popieram żadnego projektu. To zadośćuczyniłoby tym, którzy chcą uczestniczyć w samym głosowaniu, bo uważają go za istotną formę demokracji bezpośredniej. Mimo wszystko nie widzą jednak tego jedynego projektu, który wart jest ich głosu. Bez względu na to, czy kierują się przesłankami osiedlowymi czy ogólnomiejskimi.
Czas na zmianę
Lokalność, tak mocno eksponowana w tegorocznym głosowaniu, być może jest najlepszym dowodem, że przyszedł czas na reaktywację rad osiedlowych, które w przeszłości nie miały dobrych notowań. Często na własne życzenie. Okazało się, że w wielu z nich nikt nie panował nad tym, na co zarządy tychże rad przeznaczały pieniądze. Tyle że w ciągu tych siedmiu lat wiele się zmieniło, a przykład obywatelskich projektów osiedlowych pokazuje, że są jednak sąsiedzi zaangażowani w życie ulicy, działalność swojego osiedla, poświęcili swój czas, energię, pomysły, inicjatywy. Czy na miarę też tego, by jak postulowali na wiosnę radni PiS, to w przyszłości rady osiedla decydowały o dzieleniu budżetu obywatelskiego? Z jednej strony takie rozbicie dzielnicowe faktycznie burzy jego ideę, z drugiej może uchronić go przed jeszcze większym wypaczeniem. Po tych kilku tygodniach deliberowania oraz selekcji projektów widać symptomy tak bardzo przypominające nawyki charakterystyczne dla samorządności instytucjonalnej. Czasami też w traktowaniu budżetu jako rezerwowej ścieżki zadośćuczynienia za przegrane podejścia do miejskich pieniędzy w innych konkursach lub niemożności ubiegania się o kolejne, także przez jednostki gminy. A przecież samoograniczenie w dążeniu do realizacji własnych pomysłów na rzecz innych akcji czy podmiotów powinno być kardynalnym wzorcem każdego budżetu obywatelskiego.
Póki go nie wykształcimy, a także przekonania, że odstępstwo od niego jest niepożądane (lub innych mechanizmów samoograniczających), póty faktycznie pomysłu, by to rady miały decydujący wpływ na budżet obywatelski, nie powinno się od razu przekreślać. Pod warunkiem oczywiście, że rady zostaną w przyszłej kadencji samorządu wskrzeszone. Ten dylemat zapewne powróci niebawem, ale głosowanie nad tegorocznym budżetem obywatelskim dostarcza kolejnych.
Poprzeć remont ulicy, którą przemierza się codziennie czy też projekt z drugiego końca miasta?. Może warto wesprzeć pomysł, który daje nadzieję że ogólnomiejskie funkcje kulturalne rozwiną się poza ścisłym centrum czy też w ogóle nie uczestniczyć w głosowaniu, by ewentualna radość z oddania głosu za jakiś czas nie ustąpiła miejsca rozczarowaniu?
Niezdecydowani mają jeszcze tydzień na podjęcie decyzji. Bez względu jednak na to, ile osób zdecyduje się oddać swój głos, ważne by ewentualny blask płynący z frekwencji nie przysłonił cieni głosowania. Bo w przeciwnym razie wrzucimy swoje, i to nie przysłowiowe trzy grosze, do koszyka ogólnopolskiej krytyki budżetów obywatelskich. Tym samym udowodnimy, że w gruncie rzeczy mieszkańcy nie stają się współodpowiedzialni za miasto - odpowiedzialność ta niezmiennie leży po stronie urzędników, którzy budżet obywatelski traktują raczej w kategorii mniejszego zła. Bo odwraca uwagę od prawdziwych problemów lokalnych finansów i braku efektywnej kontroli nad postępowaniem władz samorządowych tam, gdzie w grę wchodzą już miliardy złotych.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?