Bożena Stachura. Z Paczkowa do 'M jak miłość'

Archiwum prywatne
urodziła się w Paczkowie.
urodziła się w Paczkowie. Archiwum prywatne
O teatrze, nowym mieszkaniu oraz o tym, dlaczego zrobiła prawo jazdy - opowiada Bożena Stachura, aktorka teatralna, filmowa, znana z "M jak miłość".

Spotykamy się w jednym z nyskich pubów. Ona wierci się na niewygodnej drewnianej ławce, niedbale poprawia kosmyk włosów, gada jak nakręcona i co chwilę wybucha śmiechem. Ma na sobie czarny zwykły sweter, dżinsy, sportowe buty. I tylko obecność słonecznych okularów w pochmurne dżdżyste popołudnie może zdradzać, że to niepozorne, acz śliczne dziewczę to aktorka, znana szerokiej widowni głównie z serialu "M jak miłość"…

- No właśnie - "M jak miłość" to był dopust boży?
- Cokolwiek by mówić, to przecież właśnie ten serial dał mi największą popularność, sprawił, że stałam się rozpoznawalna, że ludzie na każdym kroku pozdrawiają mnie, uśmiechają się i powtarzają w kółko "dzień dobry, pani Grażynko". To naprawdę miłe i każdemu aktorowi życzę takiej roli.

- Ale wielcy aktorzy z reguły zarzekają się, że nie chcą być kojarzeni z serialami, zwłaszcza z takimi… "tasiemcami". Twierdzą, że wolą pracę w teatrze, ciekawą rolę w jakimś dobrym filmie…
- Jak słyszę takie zarzekania, to nie przychodzi mi nic innego na myśl jak słowa: obłuda i udawactwo. Jeśli ktoś mówi, że to straszne być popularnym i kojarzonym z serialem, to powinien zmienić zawód i czym prędzej zapomnieć o aktorstwie. Oczywiście, że serial potrafi zaszufladkować. Przypomina mi się zdarzenie z naszego teatralnego parkingu, kiedy to Anna Seniuk, wielka aktorka, która ma na koncie niezliczoną liczbę naprawdę dobrych filmów, sztuk teatralnych, dostała mandat za złe parkowanie. Pani ze straży miejskiej, wypisując, a raczej anulując mandat dla pani Anny, zatrzymała się przy rubryce z danymi personalnymi i zakłopotana wybąkała: "Pani Madziu, imię doskonale pamiętam, ale... jak nazwisko?". Zatem czy się to Annie Seniuk podoba, czy nie - dla rzeszy fanów pozostanie Madzią Karwowską z "Czterdziestolatka".

- Tak jak ty Grażyną… A przecież też zagrałaś kilka mocnych ról, debiutowałaś w teatrze obok największych sław…
- Rzeczywiście, zaraz po szkole debiutowałam u Jerzego Grzegorzewskiego. Potem miałam zaszczyt pracować z Kazimierzem Kutzem nad Dziewczyną w "Na czworakach" Różewicza. Grałam wówczas u boku wielkich teatralnych sław : Ignacego Gogolewskiego, Igora Przegrodzkiego, Jerzego Łapińskiego. Ta rola była dla mnie ogromnym przeżyciem. Tym bardziej, że próbom przyglądał się sam Tadeusz Różewicz. Miałam wrażenie, że wtedy na premierę do Narodowego przybyła cała Polska! A w kinie superprodukcja Jerzego Antczaka - mój debiut na dużym ekranie. Jak zagrałam zakochaną w Chopinie Solange, myślałam, że będę tak znana, że o swoją popularność będę się przewracać na ulicy. Na tę okoliczność zaopatrzyłam się w wielkie czarne okulary przeciwsłoneczne, za którymi chciałam skrywać swoją sławę. A tu... trzeba było je nosić na głowie, bo Stachury dalej nikt nie znał i z niczym nie kojarzył. Dopiero jak przyszedł serial, zaczęło się "dzień dobry, pani Grażynko".

- To może trzeba było od tego zacząć?
- Kiedy w telewizji ruszały pierwsze telenowele, ja uparcie tkwiłam w Teatrze Narodowym. Nie chodziłam na żadne castingi. Dyrektor Jerzy Grzegorzewski początkowo żelazną ręką trzymał młodych w zespole, niechętnie zwalniał do telewizyjnych produkcji, bez względu na to, czy akurat miał dla kogoś rolę, czy też nie. Tym sposobem kilka propozycji przeszło mi wtedy koło nosa.

- Do czego jeszcze dojrzała Bożena Stachura?
- Chociażby do tego, by po wielu latach wędrowania z miejsca na miejsce wreszcie osiąść na stałe, kupić mieszkanie w Warszawie i urządzić je po swojemu. A kilka lat temu dojrzałam jeszcze do samodzielnej jazdy samochodem.

- Zrobiłaś prawko?
- W styczniu skończę pięć lat jako kierowca! Pewnie gdyby mnie Ilona Łepkowska do tego nie zmusiła, do dzisiaj jeździłabym miejską komunikacją i taksówkami.

- Jak to "zmusiła"?
- Znowu wszystko przez Grażynę. Okazało się, że moja bohaterka, rasowa bizneswoman, jeździ ostro samochodem. No, i zaczęło się! Najmniejsza scenka podjazdu, odjazdu, ruszania, parkowania stawała się wielkim przedsięwzięciem. Ja nie odróżniałam skrzyni biegów od hamulca ręcznego, zamiast świateł włączałam wycieraczki, zamiast kierunkowskazu klakson. Kiedy miałam natychmiast wysiąść z samochodu, uruchamiałam jakąś blokadę kluczyka w stacyjce i szarpałam się z nim aż do przerwania ujęcia. Śmiesznie było, ale do czasu... Ja umierałam z nerwów, a ekipa traciła cierpliwość. Pewnego wieczoru zadzwoniła pani Ilona Łepkowska i dość dosadnie dała mi do zrozumienia, że prawo jazdy natychmiast przydałoby się zdać. Ja też poczułam, że to koniec tej zabawy w udawanie kierowcy. Potem wszystko poszło gładko: kurs, sukces na egzaminie i pierwsze kluczyki do własnego samochodu. Tym sposobem pani Ilonie zawdzięczam nową pasję! Dziś prowadzenie samochodu daje mi mnóstwo satysfakcji i poczucie wolności.

- Jak przystało na Wodnika… Wszelkie inne zmiany też lubisz? Przesuwasz w mieszkaniu szafy, zmieniasz wystrój?
- Oczywiście, że lubię zmiany, ale czasem długo się do nich zbieram. Problem w tym, że przywiązuję się do rzeczy, ułożenia niektórych przedmiotów. Ma to podłoże wyłącznie sentymentalne. Stąd mam w domu mnóstwo sentymentalnych bibelotów, które uwielbiam. Z podobnych względów wiecznie mam zapchaną skrzynkę w telefonie. Po prostu żal mi kasować bliskie sercu wiadomości…

- Czego jeszcze żal?
- Czasem mam wrażenie, że ważniejsze stały się łzy wylane na łamach kolorowego czasopisma niż w ramionach bliskiej osoby. Często pytają mnie, dlaczego tak niewiele mówię o swoim życiu prywatnym, a ja po prostu nie widzę w tym żadnego sensu. Wciąż wierzę, że nie wszystko jest jednak na sprzedaż...

- No dobrze. Ale Kubie Wojewódzkiemu rzuciłabyś się na pożarcie…
- Do Kuby mam ogromną słabość. Lubię jego inteligentne poczucie humoru i ciętą ripostę. Zawsze lekturę "Polityki" zaczynam od jego "mea pulpy". Na pewno na słynnej kozetce Wojewódzkiego wygrywa ten, kto niczego nie udaje, ma do siebie dystans, nie chce się na siłę przypodobać. Wtedy Kuba nie pożera, a prowokuje ciekawy wywiad. Jak jakiś splot wydarzeń doprowadziłby mnie kiedyś do niego na przesłuchanie, postaram się, żeby mnie nie pożarł.

- Twoi rodzice wysłali cię do żeńskiego liceum. Przecież taka szkoła, z przytłaczającym nagromadzeniem buzujących hormonów w jednym miejscu, normalna raczej nie jest…
- To był pomysł mojego rozsądnego taty. Dbając o swe dorastające córki, postanowił uchronić mnie i moją siostrę przed ewentualnym zejściem na złą drogę. Nie pomyślał jednak, że właśnie tam zdecydowanie łatwiej mi będzie na ową drogę wkroczyć (śmiech).

- Ale w liceum sobie chyba jakoś radziłaś?
- No pewnie, że sobie radziłam. Byłam raczej pilną uczennicą z małymi "odchyłami", ale na maturze miałam średnią powyżej 5.0. A przez rok byłam nawet przewodniczącą szkoły! Byłam otoczona ambitnymi, inteligentnymi wariatkami i ta mieszanka wybuchowa wyszła mi zdecydowanie na dobre.

- A wiedziałaś już wtedy, że zostaniesz aktorką?
- Nic o sobie nie wiedziałam, prócz tego, że kocham Krystynę Jandę i ciągnie mnie do kina i teatru. To była szalona miłość i uwielbienie. Biegałam na spektakle z nią, które gościnnie grała we Wrocławiu, chodziłam do dyskusyjnych klubów filmowych na filmy z jej udziałem, po których odbywały się spotkania z wielką aktorką. Ona była wtedy politycznie "zakazana", imponowała mi jej energia. Pisałam do niej listy, robiłam dla niej artystyczne naszyjniki z modeliny.

- A ona znała swoją młodą fankę?
- Wtedy nie, ale teraz już wie o wszystkim. Zdążyłam jej to opowiedzieć, bo spełniły się moje marzenia i spotkałyśmy się wreszcie na scenie! Gram u jej boku Rachel w sztuce "Wassa Żelaznowa" w warszawskim OCH Teatrze.

- Nie bałaś się konfrontacji z taką sławą?
- Zamarłam w momencie, kiedy pewnego dnia usłyszałam w komórce charakterystyczny, chrypiący głos: "Pani Bożena? Tu Krystyna Janda. Jest dla pani rola…". Byłam w szoku. Dziś, kiedy ją poznałam, wiem, że oprócz tego, że jest wybitną aktorką, jest też bardzo wrażliwym, empatycznym człowiekiem. Nie znosi fałszu i daleko jej do gwiazdorstwa. Jak budowali z mężem swój teatr, tuż po spektaklu potrafiła zakasać rękawy, włożyć kalosze, chustkę na głowę i razem z robotnikami wylewać betonową podłogę. Ona jest niepowtarzalna!

- Nie masz czasem wrażenia, że aktorstwo to taka wieczna zabawa? Ileż można się wygłupiać na scenie…?
- Miewałam takie rozterki nie raz. Zastanawiałam się, czy ten zawód jest w ogóle komukolwiek potrzebny. No, bo jak sobie uświadomisz, że na przykład lekarz ratuje ludzkie życie, prawnik potrafi wyciągnąć człowieka z wielkich tarapatów, a aktor co? Jednak przeszło mi takie nastawienie po kilku wyznaniach ludzi innych profesji, w tym pewnego wybitnego lekarza, którzy niejednokrotnie mówili mi w tajemnicy, że tak naprawdę ich marzeniem było... aktorstwo! To by tłumaczyło, skąd się biorą takie tłumy na egzaminach wstępnych do szkół teatralnych.

- A nie boisz się, że nadejdzie taki dzień, w którym skończy się twój termin przydatności do spożycia?
- Przedziwne, ale w tym zawodzie końca nie wyznacza wiek ani zmiany w wyglądzie, ale brak żaru w sercu. Kiedy wygaśnie ciekawość do ludzi i świata - wtedy kończy się kreatywność. Tu nie ma żadnych reguł. Można być młodym zgorzkniałym starcem albo starym pełnym twórczej energii młodzieńcem. Okrutne, ale dotąd jesteś potrzebny, póki inni o tobie pamiętają. A będą pamiętać, jeśli im coś zaoferujesz. Takie błędne koło. Niestety, ten zawód często lubi… sprawiać zawód.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska