Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białostoczanin Jerzy Truchanowicz zdobył Elbrus. Relacja z wyprawy, zobacz świetne zdjęcia

Jerzy Truchanowicz
Zatrzymujemy się co 20 kroków, by wyrównać oddech. Później co 30, aż wreszcie przy końcu trawersu co 50. Mamy niezłe tempo i jesteśmy pierwsi tego dnia na przełęczy między dwoma szczytami.
Zatrzymujemy się co 20 kroków, by wyrównać oddech. Później co 30, aż wreszcie przy końcu trawersu co 50. Mamy niezłe tempo i jesteśmy pierwsi tego dnia na przełęczy między dwoma szczytami. Fot. Archiwum autora
Chwilę później czuję osłabienie i wielki chłód na całym ciele - pisze. - Siadam na stromym stoku i zaczynam dygotać. Rafał podaje mi napój energetyczny i wciska baton, który staje w gardle, bo jest zmrożony i ma niezbyt dobry smak. Zmieniam rękawiczki na cieplejsze, ale mam drętwe palce.

[galeria_glowna]

Sylwetka

Sylwetka

Jerzy Truchanowicz mieszka pod Białymstokiem. Wspinaczkę górską uprawia od ponad 30 lat. Ponad 10 lat temu ciężko zachorował. Lekarze usunęli mu jelito. Jedynym ratunkiem była stomia. Mimo to wspina się nadal. Jako pierwszy niepełnosprawny alpinista ze stomią zdobył Mont Blanc. Wspiął się też na szczyty Pamiru, And, w tym najwyższy szczyt obu Ameryk - Aconcaguę.

O Kaukazie słyszałem, że jest piękny i że leży tam najwyższy szczyt Europy - Elbrus, 5642 m n.p.m. Położony na terenie Kabardo-Balkarii, jest również najwyższym szczytem Rosji.

Rafał ma 36 lat, ja 61. Wyruszamy 12 sierpnia, o piątej rano, z Białegostoku, przez Dorohusk, na Ukrainę. Na przejściu wypełnianie bumażek i kontrola zajmują nam godzinę. Już w nocy dojeżdżamy do Żytomierza. Znaleziony hotel pamięta jeszcze czasy Związku Radzieckiego. Budynek odrapany, zarośnięty chwastami, popękane chodniki i wszędzie śmieci. Sufity z zaciekami. W korytarzu dwie kabiny telefoniczne - jedna dla rozmów międzynarodowych, druga dla miejscowych. Ubikacja jest jedna na piętrze - z pobitą muszlą, bez deski klozetowej i cuchnąca chlorem. Szybko zasypiamy.

Bumagi, kontrole

Wyruszamy następnego dnia, o 7 rano, i ciągle czujnie przedzieramy się przez kolejne kontrole milicyjne. Parę razy kierują nas na bok, dokładnie studiując wszystkie dokumenty samochodu, paszporty i bagażnik. Dojeżdżamy do granicy z Rosją i znów bumagi, kontrole i tracony czas.

Leżymy w śpiworach - ni to drzemiąc, ni to śpiąc. Ciągle sprawdzam godzinę, by wyjść zgodnie z planem. Wstajemy o 23.30 i pijąc herbatę z termosu, wyruszamy o ustalonej porze. Nic nie jem, bo nie mam apetytu. Rafał połyka baton energetyczny. Jest mroźno, ale bezwietrznie. Niebo mocno wygwieżdżone, choć wieczorem cała dolina była w chmurach i we mgle. Zakładamy raki i ruszamy po lodowcu w górę. Szybko dochodzimy do Skał Pastuchowa i stwierdzamy, że tylko my wyszliśmy tak wcześnie. Wiemy z poprzedniego dnia, że większość ludzi, którzy idą na szczyt, wybiera niezbyt chlubną metodę dostania się do trawersu biegnącego w poprzek niższego wierzchołka Elbrusu. Do nas wieczorem przyszli Rosjanie pracujący w schronisku Prijut i proponowali podwiezienie ratrakiem śnieżnym na wysokość 5100 m. Zdecydowanie odmówiliśmy.

Szukali kompletu i brakowało im dwóch osób. Koszt przejazdu po bardzo stromym zboczu to 8 tys. rubli. Tego nie spotkałem jeszcze w żadnych górach. Warkot silnika i zapach ropy roznosi się po dolinie dzień w dzień.

Kiedy już prawie docieramy po śladach ratraka do początku trawersu, dogania nas ratrak z kompletem ludzi i wyprzedza. Za chwilę dojeżdżają dwa następne. Wchodzimy w trawers i zaczyna wiać. Robi się zimno, a ja przez nieuwagę i złudne ciepło na dole szedłem z rozpiętym skafandrem. Chwilę później czuję osłabienie i wielki chłód na całym ciele. Siadam na stromym stoku i zaczynam dygotać. Rafał podaje mi napój energetyczny i wciska baton, który staje w gardle, bo jest zmrożony i ma niezbyt dobry smak. Zmieniam rękawiczki na cieplejsze, ale mam drętwe palce. Ruszamy i po chwili zaczynam odzyskiwać siły. Zwiększamy tempo i mijamy ludzi, którzy przyjechali ratrakiem. Idą powiązani linami, nie stosując żadnych zasad poruszania się z lotną asekuracją. Idzie nam coraz lepiej.

Jesteśmy pierwsi

Zatrzymujemy się co 20 kroków, by wyrównać oddech. Później co 30, aż wreszcie przy końcu trawersu co 50. Mamy niezłe tempo i jesteśmy pierwsi tego dnia na przełęczy między dwoma szczytami. Zaczyna się wschód słońca. Podziwiamy kolory i morze mgieł w dolinie. Robi się cieplej. Do szczytu zostało około 300 m, czyli jeszcze godzina marszu. Jest 7 rano. Rafał stwierdza, że jego aparat zamarzł i nie może zrobić żadnego zdjęcia. O dziwo, moja kamera pracuje. Jedyna nadzieja, że słońce ociepli plecak. Za zakrętem pojawiają się pierwsi ludzie z ratraka, ale to spory dystans. Idziemy w górę.

Napoje w plecakach zamarzły i pijemy kaszę z lodu. Jemy batony i dochodzimy do kopuły kończącej się szczytem. Wchodzę pierwszy tego dnia na szczyt, bo Rafał filmuje i robi zdjęcia (aparat w końcu doszedł do siebie). Wejście zajęło nam osiem godzin. Podziwiamy panoramę Kaukazu, dochodzą do nas pierwsi ludzie. Jest to para Czechów.

Teraz czeka nas długie zejście do namiotu. Szybko ruszamy, bo mamy zamiar jeszcze dziś zjechać kolejką do Azau i wyjechać do domu. Ma się załamać pogoda, więc nie chcemy pozostać na lodowcu. Po drodze rozmawiamy z parą Czechów. Okazuje się, że dziewczyna ma odmrożone duże palce u nóg. Daję jej maść gojącą. Odmrożenie nie jest groźne, ale paznokcie pewnie zejdą. Ja dopiero teraz zauważam, że mam na palcach drobne bąble z płynem pod skórą. Kończy się nam woda, a do namiotu jeszcze godzina marszu. Rafał bierze kawałki zmrożonego śniegu do ust. W końcu biorę i ja, ale momentalnie wypluwam, bo czuję smak ropy z ratraka. To jeszcze bardziej potęguje suchość w gardle. Okropnie zmęczeni po 12 godzinach marszu, padamy w namiocie i pijemy wodę, którą zostawiliśmy w garnku. Zwijamy się z bagażami. Plecaki są pełne i ciężkie, bo przecież wynieśliśmy zaopatrzenie na 6 dni, a górę zrobiliśmy w 3 dni.

Do Mineralnych Wód

Rafał okazał się bardzo dobrym i równym partnerem. Ma wielkie szanse na wyższe góry i mam nadzieję, że może coś jeszcze wspólnie zdobędziemy. Zjeżdżamy kolejką na dół, odmeldowujemy się u służb ratowniczych i postanawiamy zanocować gdzieś w chacie u miejscowych. Musimy się obmyć, bo zapaszek wydajemy podejrzany. Wynajmujemy pokój, kąpiemy się i idziemy do miejscowego baru o nazwie "Kafe Elbrus". Wieczorem zaczyna padać i całe góry zasłaniają ciemne chmury. Tam wysoko jest już totalne załamanie pogody. Jesteśmy szczęśliwi, że mamy już to wszystko za sobą.

Jest 17 sierpnia, wracamy. Jedziemy w kierunku Mineralnych Wód.

Galerię zdjęć obejrzysz klikając w link z lewej strony artykułu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny