Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białostoccy kieszonkowcy

Włodzimierz Jarmolik
Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony „frajer” nie miał prawa niczego zauważyć.
Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony „frajer” nie miał prawa niczego zauważyć.
Kogo jak kogo, ale kieszonkowców, czyli "doliniarzy", vel "szperaczy", vel "krawców", wśród złodziejskiej braci międzywojennego Białegostoku nigdy nie brakowało.

Lato czy jesień, ranek czy wieczór, wystarczyło pójść którąś z ruchliwszych ulic miasta: Lipową, Sienkiewicza, Kupiecką czy choćby Sosnową i zatrzymać się na dłużej przed witryną sklepową.

Już za chwilę stawał obok dziwnie niespokojny osobnik, wyraźnie zainteresowany zawartością nie swojej kieszeni.

Następnie moment nieuwagi i portfel, zegarek lub pamiątkowe papierośnice zmieniały właściciela. Jeśli kieszonkowiec był dobrym fachowcem, okradziony "frajer" nie miał prawa niczego zauważyć.

Działali w tłumie

Najlepiej jednak opróżniało się "dolinę" w tłoku. Im więcej ludzi, tym bezpieczniej dla złodzieja.

Ciągnęli więc białostoccy kieszonkowcy tabunami na rybny i sienny rynek. Wyczekiwali okazji na przystankach autobusowych, snuli się pod kasami dworca centralnego. Zaglądali do sal kinowych Apolla, Modernu czy Gryfa. Chodzili na mecze piłkarskie drużyn Makabi i Jagiellonii, bywali na wiecach i demonstracjach politycznych.

Z gorliwością uczęszczali do kościoła, synagogi czy cerkwi, nieutuleni w żalu brali udział we wszelkich pogrzebach.

Byli wśród nich zwykli partacze, ale byli też i prawdziwi artyści. W warszawskiej ferajnie tych ostatnich nazywano "hrabiami".

Złota rączka

Na bruku białostockim do takich "hrabiów" należał niewątpliwie Samuel (Szmul) Zawiński, noszący zaszczytne i wiele mówiące przezwisko "Złota Rączka".

Przyszedł on na świat w białostockich Chanajkach pod koniec XIX wieku. Kraść zaczął bardzo wcześnie. W grudniowym numerze "Gazety Białostockiej" z 1913 roku można znaleźć taką oto notatkę: "W niedzielę, 14 ubiegłego miesiąca, w tramwaju został aresztowany 16-letni Szmul Zawiński, w chwili, gdy usiłował wyciągnąć portmonetkę u Stanisława Gumowicza".

Gdy wybuchła I wojna światowa, na koncie młodego złodziejaszka był już jeden wyrok, drugi właśnie odsiadywał. Więzienie zostało ewakuowane w głąb Rosji. Co działo się ze Szmulem do pierwszych lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, dokładnie nie wiadomo.

Może rozsławiał umiejętności polskich "worów" wśród bogatych mieszkańców Moskwy, Kijowa, Rostowa i innych rosyjskich miast i miasteczek?

W każdym bądź razie, gdy ponownie zjawił się na początku lat 20. w Białymstoku, był już doświadczonym złodziejem. Szybko też stał się "królem" wszystkich chanajkowskich "doliniarzy" i zyskał wśród nich przydomek "Złota Rączka".
Miało to nawet symboliczne znaczenie, bo Szmul Zawiński nie miał jednej ręki, którą stracił gdzieś w zawierusze wojennej.

Grunt to organizacja

Na "robotę" Szmul Zawiński chodził zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze złodziejskiej taka grupka zwana była "rakietą". "Rakieta" składała się zawsze z "rączki", "konika" i "świec". Mistrzem i kierownikiem całej wyprawy był oczywiście "rączka".

On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej z góry ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko, co się dało. Obok niego musiał się znajdować "konik", który po dokonaniu kradzieży odbierał od szefa łup i starał się szybko z nim ulotnić.
"Świece" robiły sztuczny tłok, zagadywały, odciągały uwagę, jednocześnie zasłaniały "rączkę", aby ten mógł zapuścić spokojnie "widełki" (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej "doliny".

Na przystanku

Chociaż "Złota Rączka" kradł wszędzie, jednak najbardziej ulubionym miejscem "pracy" jego ekipy był przystanek autobusów zamiejscowych na Rynku Kościuszki. Tutaj, wśród tłoczących się i popychających podróżnych, których zawsze było wielu, kieszonkowiec czuł się szczególnie pewnie. Poza tym tu właśnie można było natrafić na większą gotówkę, leżącą w portfelu jakiegoś roztargnionego przybysza z prowincji.

Wypróbowanym trikiem Szmula Zawińskiego było głośne ostrzeganie czekających na przystanku czy pasażerów w autobusie przed... złodziejem.

Na taki krzyk wszyscy chwytali się odruchowo za kieszenie, a "Złota Rączka" i jego pomagierzy obserwowali pilnie, gdzie, kto, co ma schowane. Następnie szybka decyzja, który "obiekt" rokuje największą zdobycz, i "rakieta" ruszała.
Robota w pociągu

Zimą, która nie sprzyjała raczej operacjom kieszonkowym na powietrzu (marzły palce), Szmul Zawiński także nie próżnował. Chociażby dlatego, żeby nie wyjść z wprawy. Przemieniał się wówczas w pasażera Polskich Kolei Państwowych.
Nie spotykało się go jednak na trasie Białystok-Warszawa. Na tym kierunku trwała zwykle ostra i bezwzględna rywalizacja, z której zwycięsko wychodzili na ogół kieszonkowcy ze stolicy.

"Złota Rączka" nie lubił bezczelnych warszawiaków. "Obsługiwał" więc pociągi na trasach lokalnych: do Grajewa, Bielska czy Baranowicz.

Tutaj konkurencja była mniejsza, a tacy jak on mistrzowie trafiali się bardzo rzadko i nie wchodzili sobie w paradę.

W jedną z mroźnych, styczniowych nocy 1928 roku przydarzyła się "Złotej Rączce" wielka, jak na "doliniarza", zdobycz.

W pociągu osobowym, zdążającym wolno do Bielska, gdzieś między stacjami Lewickie i Strable, wyciągnął z palta śpiącego Zelika Kosowickiego pugilares, a w nim 10 tysięcy gotówką i kilka wartościowych weksli.

To była "robota"! Tyle za jednym razem nie zawsze nawet "trafiali" białostoccy "kasiarze".

Kolejna odsiadka

Pomimo ogromnego doświadczenia Szmul Zawiński nieraz stawał przed sądem. Poszkodowani, którym policja z urzędu śledczego podtykała album z podobiznami białostockich kieszonkowców, spotykali w nim fizjonomię podobną do twarzy sąsiada z przystanku autobusowego czy kolejki pocztowej. Wyróżniał także Szmula widoczny brak ręki.

Wyroki sądowe nie były jednak zbyt wysokie: pół roku, rzadziej rok. "Złota Rączka" zawsze apelował do wyższej instancji. Twierdził z godnością, że nikt go nie złapał za jedyną, choć "złotą" rękę.

Sędziowie z sądu okręgowego znali dobrze te wykręty i zatwierdzali wyrok w pełnej rozciągłości. Raz, w 1935 r., kiedy sąd grodzki skazał Zawińskiego na rok więzienia za okradzenie na Rynku Siennym jakiegoś włościanina, rozpatrujący apelację sędzia Korab Karpowicz stwierdził: Dziwię się, żeście tak mało dostali, ja bym wam dał siedem i pół roku.

Czyli najwyższy wyrok, jaki artykuł 257. kodeksu karnego przewidywał za kradzież.
Czyż nie był to komplement dla kieszonkowca-artysty z ponaddwudziestoletnim stażem?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny