Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bernard Wasilewski. 94-letni ułan żonę poznał w stalagu.

Alicja Zielińska
zdjęcia z archiwum ułana
zdjęcia z archiwum ułana
Wyprostowana sylwetka, pewny krok. Trudno uwierzyć, że Bernard Wasilewski ma 94 lata. W mundurze, z szablą, na uroczystościach patriotycznych prowadzi poczty sztandarowe. Jak za dawnych ułańskich czasów.

We wrześniu był w Kocku, na uroczystościach poświęconych rocznicy wybuchu wojny. - Co roku jeżdżę, bo tam gen. Kleeberg składał kapitulację, a ja przecież walczyłem w kampanii wrześniowej - wyjaśnia Bernard Wasilewski. 11 listopada będzie uczestniczył w obchodach odzyskania przez Polskę niepodległości. Poprowadzi poczty sztandarowe. W mundurze ułańskim, z szablą. Jeszcze parę lat temu jeździł na koniu.

Urodzony gawędziarz. Godzinami może opowiadać o swoim życiu. A było burzliwe, pełne niezwykłych zdarzeń. I jak mówi, sam nie wie, jak to wszystko udało mu się przeżyć. Pochodzi z Krypna. Pamięta, jak Rosjanie szli na Warszawę w 1920 roku, a potem uciekali pokonani przez Polaków.

- Miałem cztery lata, mieszkaliśmy nad Narwią. Ojca zabrali z furmanką na podwody, a mama prowadziła mnie, brata i dwie siostry do kuzynów. Bałem się, Rosjanie zajęli nasz dom, musieli forsować Narew, dużo się ich potopiło.

Lubił wojsko. Przez dom ciągle przewijali się żołnierze na koniach, przyjeżdżali na okoliczne łąki na ćwiczenia. Więc po ukończeniu podstawówki, nic nie mówiąc nikomu, napisał podanie do szkoły wojskowej w Łańcucie.

- Pojechałem na komisję, przyjęli mnie, ale byłem niepełnoletni i rodzice musieli wyrazić zgodę. Mama i ojciec stanowczo się sprzeciwili, bali się. Jak nie wyszło tam, to zapisałem się do Krakusów, to były konne oddziały organizowane przez Przysposobienie Wojskowe. Czułem się tam jak ryba w wodzie - wspomina. - Miałem piękną klacz, Niagara się nazywała, byłem świetnie wyszkolony, nazywano mnie Pistoletem. Jeździłem na zawody, zdobywałem nagrody, radio dostałem, zegarek. Kiedy wstąpiłem do 10 Pułku Ułanów Litewskich, to od razu skierowali mnie do szkoły oficerskiej. 19 marca nasz pułk wysłano na defiladę do Warszawy, Rydz Śmigły przyjmował. Jechałem na koniu, dumny. Potem jako instruktor ćwiczyłem młodych.

W połowie 1939 roku już wiedzieliśmy, że będzie wojna, przepustki i urlopy wstrzymano. Ale mnie się udało pod koniec sierpnia odwiedzić rodzinę. I akurat wtedy przyszedł goniec z poleceniem od dowódcy, że mam się stawić do magazynu po nowe ubranie. W Kleosinie w wyznaczonym punkcie będę kompletował rezerwistów do szwadronu. Żołnierze już wyszli z koszar, rozlokowali się po okolicznych wioskach: Horodnianach, Księżynie, Olmontach, Hryniewiczach.

Zaczęła się wojna. W nocy z 2 na 3 września alarm, komenda: na koń i jedziemy do granicy niemieckiej. Dojechaliśmy do Grabowa na Prusach Wschodnich. Walki trwały cały dzień. Straszne rzeczy się działy. Dużo zginęło chłopaków, ja zostałem przysypany ziemią, dowódca poczty ciężko ranny, a dowódca szwadronu stracił palce.

5 września nastąpiła kapitulacja. Po kompanii wrześniowej Bernard Wasilewski dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do stalagu w Bawarii.

- Byłem tam sześć lat. Całą wojnę. Bardzo ciężko pracowałem, cały czas w strachu o życie. Niemcy powtarzali: wy stąd już nie wyjdziecie, Polski nie ma. Ale w stalagu poznałem swoją przyszłą żonę, to moja najmilsza pamiątka i osłoda tych strasznych chwil. Kujawianka, dwojga imion - Ewa Irena, ja na nią mówiłem Irenka - uśmiecha się do wspomnień. - Też ją wywieźli do Niemiec. Pracowała w fabryce podków. Nasz barak stał blisko torów, widzieliśmy więc, jak dziewczyny z obozu kobiecego jechały do pracy czy wychodziły na spacer w niedzielę. Machały do nas na powitanie, my do nich, jak to młodzi. No i wypatrzyłem sobie moją Irenkę. Śliczna dziewczyna z niej była, miła, grzeczna, wszyscy ją lubili. Zaczęliśmy się spotykać po kryjomu, przypadliśmy sobie do serca. Kiedy wojna się skończyła, mogłem jako żołnierz wyjechać do Włoch, ale sam, taki był warunek. Nie chciałem. Wtedy już wiedzieliśmy, że będziemy razem.

Irena zaproponowała, żebyśmy jechali do niej. Ma tylko siostrę, jest gospodarstwo, będziemy tam żyć. A nie wiedzieliśmy, co się dzieje w Polsce, oficerowie ubecy przyjeżdżali do obozu, przekonywali, jak to w Polsce teraz dobrze, fabryki pracują, ludzie mają co jeść. Wszędzie plakaty wieszali. No to pojechaliśmy. I tak się znalazłem w Halinowie, w województwie warszawskim. W lutym 1946 roku ślubowaliśmy. Z mojej rodziny nikt nie przyjechał na wesele, bo most był zerwany i nie mieli jak dojechać.

Mieszkaliśmy tam tylko trzy lata. Z planów gospodarzenia nic nie wyszło, bo teść postanowił ziemię przekazać młodszej córce, mojej żonie nie chciał. Powstał z tego zatarg między nami, uniosłem się honorem, jak nie, to nie. Wziąłem się za handel. Skupowałem konie i sprzedawałem. A co kawalerzysta byłem, miałem dryg do koni. I okazało się, trafiłem w dziesiątkę. To był złoty interes. Jeździłem po 400, 500 km. Biała Piska, Biała Podlaska, pod granicę niemiecką. Konie szły jak woda, zarabiało się podwójnie. Ale do czasu, bo niebawem ubecy zaczęli nas ścigać.

Pamiętam, pod Lublinem gdzieś, kupiłem konia. Zadowolony, mam wracać do domu, a tu milicjant podchodzi, zabiera dokumenty, konia i na komisariat każe się stawić. Będzie źle, myślę. Wypatrzyłem, że poszedł do knajpy coś zjeść, to ja za nim, pięć tysięcy naszykowałem łapówki. Zacząłem się kajać, że biedny chłopak jestem, z obozu wróciłem, koń mi potrzebny. Milicjant wziął pieniądze, oddał konia, dowód, ale poradził, żebym więcej nie przyjeżdżał, bo bezpieka węszy i mogą wsadzić do więzienia.

Trudno, trochę pieniędzy miałem odłożone, postanowiliśmy z żoną jechać do Białegostoku. Kupiłem plac na Choroszczańskiej, postawiłem mały domek. Do roboty mi się nie spieszyło za bardzo, miałem z czego żyć, ale brat nastraszył, że mogą się doczepić, jak nie znajdę stałego zatrudnienia. Miałem fach murarza, no to poszedłem na budowę. Mało płacili, robota ciężka, rzuciłem. Zobaczyłem, że furmani dobrze zarabiają, zostałem furmanem. O, to mi się podobało. Pracować trzeba było w akordzie, ale można było zarobić. No i z koniem miałem do czynienia, a konie zawsze lubiłem. Boiska sportowe robiłem, dojazdy przy blokach.

Dobrze mi się powodziło, myślałem o rozbudowie domu. I trzeba trafu, poznałem panią architekt, która stawiała dom na Antoniuku i ona mi powiedziała, że według planów miejskich, naszą ulicę będą wysiedlać. Poradziła, żebym się zapisał na budowę domu na Dojlidach, powstała akurat spółdzielnia Zgoda. Pojechałem tam, patrzę kilka domów stoi, spojrzałem, a kto tu zechce mieszkać na takim odludziu. To były lata 60. Wpłaciłem jednak pieniądze i za jakiś czas się przeprowadziłem. Ani pomyślałem, że tak szybko takie duże osiedle wyrośnie.

Konie jeszcze hodowałem tutaj, na Dojlidach. Po dwa, trzy - dodaje z sentymentem Bernard Wasilewski. Wierny też pozostał ułańskiej tradycji z młodości. Mimo upływu lat wciąż dowodzi pocztami sztandarowymi podczas uroczystości patriotycznych i kościelnych.

- Chce pani zobaczyć mój mundur? - pyta z uśmiechem i wyciąga z szafy. - Szyty już za współczesnych czasów, ale krój taki, jak ułański, sprzed wojny - podkreśla z dumą Bernard Wasilewski.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny