Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aptekarskie przypadłości. Zamach na działaczy Chrześcijańskiej Demokracji

Andrzej Lechowski dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
Recepta z apteki Pod Łabędziem W. Hermanowskiego z 1915 roku. Ze zbiorów Muzeum  Podlaskiego w Białymstoku
Recepta z apteki Pod Łabędziem W. Hermanowskiego z 1915 roku. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
120 lat temu każdy w Białymstoku znał aptekarzy Ajzensztadta, Wilbuszewicza,Gelberga, Mościckiego, Rozenbluma czy Rozwadowskiego. Na początku XX wieku pojawiła się nowość - drogerie. Nazywano je aptekarskimi magazynami.

Tych sześć aptek mieściło się po dwie na rynku i Mikołajewskiej (Sienkiewicza) i po jednej na Tykockiej (Lipowa od rynku do Malmeda) oraz na Instytuckiej (Pałacowa).

Tuż przed wybuchem wojny światowej pozmieniali się właściciele a samych aptek było raptem siedem. To wówczas pojawili się Knobelsdorf, bracia Kuryccy, Faberkiewicz, Filipowicz i Frausztetter. Wkrótce dołączył do nich Wincenty Hermanowski.

Na początku XX wieku pojawiła się w mieście nowość - drogerie. Sprzedawano w nich i lekarstwa i środki higieniczne, ale też kosmetyki. Tych "aptekarskich magazynów", jak je wówczas nazywano było przed I wojną ponad 20.

Po odzyskaniu niepodległości aptekarską karierę robili Kuryccy, których "Cytronerwin Kuryckiego", czyli opracowane przez nich proszki od bólu głowy cieszyły się ogromną popularnością "działając prędko i nieszkodliwie". W tym samym czasie Filipowicz i Hermanowski dali się wciągnąć w wiry lokalnej polityki. Znakiem epoki było pojawienie się w gronie panów prowizorów pierwszej kobiety. Była nią Anna Hałłaj, która przejęła dawną aptekę Filipowicza.

Tamten światek aptekarski przeżywał podobnie jak i dziś liczne wstrząsy i zawirowania. Tak też było wiosną 1922 roku. Problemem stał się język, w jakim wypisywano recepty. Sprawa miała swoje uzasadnienie. Część żydowskich mieszkańców Białegostoku po prostu nie mówiła po polsku. Do normalnego funkcjonowania wystarczał im jidysz. Na wypadek choroby mogli wszystko załatwić, posługując się tym językiem.

Część białostockich lekarzy obsługiwała wyłącznie żydowską klientelę. Na jej potrzeby działały też przychodnie Linas Hacedek i Linas Chajlim. Jak zdrowie poważniej szwankowało, to szło się do szpitala żydowskiego na Warszawską. Tu personel też był prawie wyłącznie żydowski. Nic przeto dziwnego, że i recepty też były pisane po żydowsku. Problem pojawiał się, gdy w razie nagłej potrzeby lekarz nie znający jidysz nie mógł zorientować się, co chory przyjmuje, a więc co mu dolega.

Chcąc temu zaradzić wojewoda białostocki w marcu 1922 roku zabronił używania na receptach "innych języków oprócz polskiego i łaciny". Wywołało to wielkie oburzenie społeczności żydowskiej, która potraktowała okólnik jako szykanę.
Zgoła inna historia aptekarska wydarzył się w 1925 roku. Dotyczyła wielkiej polityki. Jej ofiarą o mały włos nie padł Wincenty Hermanowski właściciel apteki Pod Łabędziem.

Był Hermanowski działaczem Chrześcijańskiej Demokracji. Piastował w niej funkcję prezesa zarządu powiatowego. Jego bliskim współpracownikiem i jednocześnie sekretarzem wojewódzkim białostockiej chadecji był znany białostocki dziennikarz Teofil Morelowski. Obaj panowie spotkali się w biurze partii, które znajdowało się na piętrze kamienicy przy Rynku Kościuszki 7.

Była środa 8 kwietnia. Akurat był to wielkanocny wielki tydzień. Przedświąteczne przygotowania spowodowały, że o tej porze rynek był pusty. Minęła właśnie godzina 19, gdy Hermanowski z Morelowskim rozpoczęli rozmowę. W pewnej chwili padł strzał. Nieznany sprawca próbował dokonać zamachu.

Czy ofiarą miał być Morelowski czy Hermanowski, tego nigdy nie udało się ustalić. Ustalono natomiast, że kula przebiła podwójną szybę balkonowych drzwi i przeleciała "między głowami prezesa Hermanowskiego i Morelowskiego, po czem odbijając się od pieca zupełnie spłaszczona upadła na podłogę". Hermanowski natychmiast wezwał policję, ale na rynku nie było już nikogo.

1925 rok nie był też najlepszy dla Feliksa Filipowicza, który od 1919 roku był przewodniczącym rady miasta. Jak to często bywa, po kilku latach sprawowania władzy znalazł się pod ostrzałem bezwzględnej krytyki. Obarczano go winą za wszystkie przywary całej rady oraz za trudności ekonomiczne, z którymi miasto ledwo sobie dawało radę.

Niestety sam Filipowicz też nie pozostawał bez winy. Jesienią 1925 roku pytano więc oficjalnie, "jakie sprawy miejskie powodują jego częste wyjazdy do Warszawy na rachunek miasta". Krytykowano jego brak gospodarności, przytaczając jak to starał się o dotacje na 1926 rok w ministerstwie skarbu i w ministerstwie spraw wewnętrznych.

Gdy usłyszał, że pieniędzy nie dostanie miał dramatycznie zakrzyknąć "z czego będziemy mogli naprawić bruki". Jego miejscowi oponenci, a tych przybywało, radzili aby zamiast histeryzować opowiedział lepiej w obu ministerstwach, jak w ubiegłych latach "hojnie wyrzucał pieniądze na wędrówki kamieni z jednej ulicy na drugą".

Nie mniejsze emocje wzbudzała sprawa "koni wyjazdowych". Ich roczne utrzymanie kosztowało miasto 900 zł. Służyły natomiast wyłącznie do wożenia Filipowicza i prezydenta Bolesława Szymańskiego. Na początku 1926 roku magistrat ugiął się pod rosnącą falą krytyki i postanowił konie zlicytować. Decyzja ta wywołała złośliwe kpiny. Mówiono, że "biedne konie, biedny pan Filipowicz. Konie te wspaniałe ukochane koniki już nie będą woziły ani pana Prezesa ani jego rodziny".

Na te wszystkie kłopoty aptekarskich polityków z pobłażaniem patrzyli bracia Kuryccy. Może i nieraz koledze Filipowiczowi polecali pigułkę Cytronerwiny.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny