Chociaż od pożaru minęły już trzy tygodnie, Andrzej Jurczuk wciąż z trudem o tym mówi. Bo ciągle przeżywa na nowo. Takie sytuacje w końcu nie zdarzają się często. A wtedy? - To był odruch, wiedziałem, że muszę pomóc. Każdy by tak postąpił na moim miejscu - przyznaje skromnie.
Z dachu szedł dym
Był 6 stycznia, wtorek, godzina 13. Andrzej Jurczuk doskonale pamięta. Pracuje w służbie więziennej. Miał wtedy wolny dzień. Szedł ulicą. I naraz zobaczył, że w jednym z domów w Dojlidach wydobywa się z dachu dym. Bez chwili wahania podbiegł.
Złapał za klamkę. Na szczęście drzwi były otwarte. W środku znajdowała się starsza kobieta i dwuletnie dziecko.
- W mieszkaniu też już był dym. Złapałem tego malucha i wybiegłem na zewnątrz - opowiada. - Przed dom przyszedł już ktoś z sąsiadów. Podałem dziecko, a sam wróciłem po tę panią. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Była przestraszona, nie wiedziała, jak się zachować. To straszny stres.
- Zadzwoniłem po straż pożarną. Przyjechali bardzo szybko. Po paru minutach byli już na miejscu. I wiadomo, rozpoczęła się akcja gaśnicza. Wtedy już wszystko się paliło.
Ostatni moment na ratunek
Andrzej Jurczuk nie chce, by go uważano za bohatera. O tym, że wyprowadził z mieszkania kobietę i dziecko, nie zgłosił nawet strażakom. W raporcie zapisano więc, że w palącym się domu nie było nikogo.
To był ostatni moment na ratunek, jak się potem okazało. Spalił się dach, strop. Nie ma wątpliwości, że gdyby nie szybka interwencja, babcia i dziecko mogłyby zginąć albo się otruć czadem. W przypadku pożaru decydują przecież minuty.
Nie było na co czekać
O zdarzeniu Andrzej Jurczuk dopiero w ubiegły piątek opowiedział swemu przełożonemu.
- Byłem pod wrażeniem - nie kryje starszy chorąży Jerzy Rogalski, dowódca zmiany Zakładu Karnego w Białymstoku.
- Dom był zadymiony. Na pewno jeszcze chwila, a pojawiłby się ogień. On ich uratował. Takie postępowanie jest godne naśladowania. Ale budzi także podziw. Nieszczęścia zawsze się trafiają, chodzi o to, by w odpowiedniej chwili przyjść z pomocą.
Andrzej Jurczuk jest zakłopotany pochwałami swoich szefów, bo wieść o jego dzielnej postawie dotarła już także do dyrektora.
- Każdy by to zrobił - odpowiada. - Nie było na co czekać. Jak jest pożar, to każda chwila jest ważna, decydują minuty. Co czułem? Nie wiem, w takim momencie człowiek się nie zastanawia. Tylko myśli, żeby wyprowadzić jak najszybciej ludzi z domu. Żeby uratować.
Podziękowali mi, to wystarczy
- Znam tych ludzi. Bardzo mi dziękowali, byli wzruszeni. To wystarczy za całą nagrodę - podkreśla.
Przy okazji dyrektor zakładu karnego mjr Tadeusz Kaczyński przypomina, że brat Andrzeja, Adam, który pracuje w areszcie śledczym, też się dzielnie zachował. Pomógł schwytać agresywnego mężczyznę, gdy ten się awanturował w aptece. Obezwładnił go i przytrzymał do przyjazdu policji.
- Oni już tacy są - mówi o swoich synach Zenaida Jurczuk. - Jak coś się dzieje, zawsze pierwsi. Nie patrzą na nic, że im może coś się stać.
O pożarze na osiedlu dowiedziała się po wszystkim.
- Strasznie się zdenerwowałam, wiadomo, mogła być tragedia - mówi. - I o synu myślałam, że tak odważnie poszedł w dym, i o tej kobiecie z dzieckiem, co ona biedaczka przeżyła.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?