Każdy ma swój świat dzieciństwa, do którego wraca myślami w miarę upływu lat. Moja mała ojczyzna to Dzikie, Choroszcz i Białystok - mówi Janusz Koronkiewicz. Urodziłem się przed 80 laty. I tak się szczęśliwie, że ten mój jubileusz zbiegł się z wydaniem książki zatytułowanej trochę przekornie "Opowieści dziadka...ze świata, którego już nie ma". To trzecia moja książka, ale broń Boże nie uważam się za pisarza, pisać zacząłem dopiero na emeryturze, bardziej dla siebie i wnuków. Są to wspomnienia ze stron mi bliskich i o ludziach, których ceniłem, którzy wywarli na mnie duży wpływ. Do takich osób należeli bez wątpienia Albin Waczyński, lekarz, malarz i społecznik oraz Aleksander Wels artysta malarz i rzeźbiarz.
- 17 września 1939 roku na Białostocczyznę wkroczyła Armia Czerwona, a na początku października ojciec mój wrócił z Wilna. Miałem sześć lat, mieszkaliśmy w Białymstoku przy ulicy Prowiantowej pod nr 3, tuż obok Szosy Żółtkowskiej, dzisiejszej ulicy Zwycięstwa. Do dworca kolejowego było niedaleko, a jeszcze bliżej do bocznicy przy ulicy Choroszczańskiej, z której to odchodziły transporty ludzi zesłanych przez NKWD na Sybir. Począwszy od pierwszej wywózki - 10 lutego 1940 r. - często chodziłem z mamą, aby się pożegnać ze znajomymi, których spotkał ten okrutny los. Mama starała się zawsze zanieść im coś do jedzenia. Wspominam o tym dlatego, bo mieszkałem u wrót Białegostoku, a więc miejsca, z którego można było dużo zobaczyć.
W czerwcu 1944 roku głównie na skutek zbliżającego się frontu i nocnych bombardowań oraz narodzin mojej siostry Ireny, przenieśliśmy się do Dzikich (14 km od Białegostoku). Mieliśmy tu dom. Wybudowany jeszcze przed wojną, jako letniskowy, był wynajmowany głównie białostockim Żydom.
Wieś Dzikie przed wojną była znanym miejscem wypoczynkowym. Położona nad rzeką Supraśl, miała plażę, w pobliżu znajdował się sosnowy las, panował tu swoisty mikroklimat.
Trwała jednak wojna, w daczach stacjonowali Rosjanie, mój ojciec powoli zaczął przekształcać się z urzędnika w rolnika bez żadnego dobytku, a ja w wiejskiego chłopca. Las dostarczał nam drzewa, a rzeki ryb. Obok mieszkali dziadkowie. Jakoś sobie radziliśmy. W tych nowych i trudnych warunkach poznałem nową prawdę, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie.
1 września 1944 roku zaraz po wyzwoleniu spod okupacji niemieckiej rozpocząłem naukę w szkole podstawowej (wtedy powszechnej) w Choroszczy. Byłem w trzeciej klasie, Albin Waczyński w siódmej. Uczyliśmy się w klasztorze podominikańskim przy kościele. Lekcje trwały tam do 1947 roku, ponieważ budynek szkoły, podobnie jak i szpital psychiatryczny, zajmowali Rosjanie, w szkole mieścił się sztab wojskowy. Dopiero jak Sowieci się wynieśli, to wrócili uczniowie. W murach tego klasztornego gmachu gościł jeszcze stary dobry duch dawnej szkoły prowadzonej przez 180 lat (1652 - 1832) przez dominikanów, skąd najlepsi uczniowie trafiali do Akademii Krakowskiej. I tak sobie myślę, że ta dobra tradycja oddziaływała i na nas bardzo mocno. Pamiętam, jak 11 listopada 1944 roku na akademii szkolnej z biało-czerwonymi chorągiewkami w rękach uroczyście obchodziliśmy święto odzyskania niepodległości w 1918 roku. Niebawem takie uroczystości na długie lata zostały zabronione przez władze.
Z czasów szkolnych zapamiętałem Albina jako dobrego kolegę i ucznia godnego naśladowania. Traktował mnie trochę z wyższością, wiadomo jak to starszy. Później w wieku młodzieńczym i życiu towarzyskim dzieląca nas różnica wieku całkiem się zatarła. Dziwnym zrządzeniem losu od 1968 roku już jako ojcowie rodzin, zamieszkaliśmy w Białymstoku przy ulicy Świętojańskiej 13 i byliśmy sąsiadami.
Albin był uzdolniony plastycznie. Pomagał przy odmalowywaniu kościoła w Choroszczy, wspólnie z Aleksandrem Welsem i Józefem Łotowskim - artystami malarzami a zarazem najbliższymi naszymi sąsiadami, rodowitymi mieszkańcami Dzikich.
Aleksander Wels (1902-1976)- malarz, rzeźbiarz. Studia artystyczne odbył w Krakowie i Warszawie, większość życia spędził w rodzinnych Dzikich koło Choroszczy. Był bardzo zaprzyjaźniony z moim ojcem, wywarł duży wpływ na malarstwo Albina Waczyńskiego
Wels (rocznik 1902) zyskał sławę jako malarz, mieszkając w Wilnie. Studia artystyczne odbył w Krakowie i Warszawie. Później większość życia spędził w Dzikich. Ten skromny, wielce lubiany artysta plastyk i pedagog należał do tych wyjątkowych ludzi, którzy mimo upływu lat są w stanie zachować młodość. Utrzymując stały kontakt z młodzieżą potrafił zaszczepić w nas miłość do nadnarwiańskiej małej ojczyzny, którą sam utrwalił w pejzażach Podlasia, ukazując na płótnach swoich obrazów to, co uznał w nim za najciekawsze, najgodniejsze uwagi.
Na pamiątkę zostało nam jego zdjęcie, które zadedykował memu ojcu, z którym był w wielkiej zażyłości. Wels nie miał dzieci, więc traktował mnie i Albina jak swoich synów. My zresztą odwzajemnialiśmy się mu tym samym, był dla nas wielkim autorytetem. Rozwinął w nas poczucie odpowiedzialności, ale też potrzebę doceniania tego co piękne w najbliższym otoczeniu.
Znalazło to odbicie później w akwarelach Albina Waczyńskiego. Dzięki Welsowi Albin poznał sztukę malowania i połknął bakcyla artystycznego na dobre. Zdecydował się być lekarzem, skończył Akademię Medyczną w Białymstoku, ale studiował też architekturę na Politechnice Warszawskiej. Jako lekarz psychiatra (pracował 15 lat w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy), poza swoimi obowiązkami zawodowymi, każdą wolną chwilę poświęcał malowaniu. To była jego pasja. Malował stare domy w Choroszczy i w Białymstoku, utrwalał na akwarelach zanikającą architekturę dawnej zabudowy Supraśla i Tykocina.
- Białystok jest miastem kontrastów, lecz ma swój urok. Można w nim znaleźć perełki architektury, a obok nich obiekty mierne - świadectwo beztroski oraz bezmyślności projektantów i wykonawców. Obserwacja otoczenia i zachodzących w nim zmian, wyzwoliła u mnie chęć do malowania, szkicowania, poczynienia jakby inwentaryzacji tego, co pozostało z dawnych lat - tłumaczył na wernisażu swoich prac. Miał też osobliwy, ale piękny zwyczaj. Otóż zawsze 1 stycznia, niezależnie od pogody, czy był mróz, zamieć czy świeciło słońce, wyjeżdżał w teren, by malować. Twierdził, że musi namalować obraz, zrobić kilka szkiców, bo takie było jego postanowienie, że jak Nowego Roku nie zacznie od wzięcia pędzla do ręki, to przez cały rok nie będzie malował. Przekonywał, że malować można wszystko, nawet kawałek rynny, jakiś kawałek bramy wejściowej. Pięknie namalowane, już jest dziełem.
Podczas ostatniego spotkania z Albinem, pod koniec 2002 r. powiedziałem mu, że dobrze byłoby, aby odtworzył na akwarelach te piękne freski, namalowane niegdyś przez Welsa i Łotowskiego w kościele w Choroszczy, zamalowane potem podczas remontów kościoła. A ponieważ uczestniczył w ich powstawaniu, to na pewno świetnie je pamięta. On się zgodził z tym, podchwycił temat, niestety przedwczesna śmierć nie pozwoliła mu tego dokonać. Zmarł w 2003 roku. Obrazy Albina Waczyńskiego były pokazywane na wystawach w kraju i za granicą, w Bułgarii, Rumunii, na Węgrzech a także w USA, gdzie kilka lat przebywał. Zdobył za nie wiele nagród oraz wyróżnień. W 1972 roku za dorobek malarski i działalność na rzecz kultury otrzymał nagrodę ministra kultury i sztuki.
Trzeba też podkreślić, że Albin był wielkim pasjonatem sportu, skupiał wokół siebie młodzież, zachęcał do uprawiania różnych dyscyplin sportowych, zwłaszcza piłki nożnej. Jeździł na mecze, organizował imprezy. Miał w sobie wielką pasję społecznikowską, którą zarażał innych. Był założycielem Towarzystwa Przyjaciół Choroszczy i od 1980 roku prezesem honorowym Białostockiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?