Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

13 kwietnia 1940 roku - druga deportacja Polaków na Wschód. Sześć straconych lat

Alicja Zielińska
Zawalił się cały mój świat - wspomina Klara Rogalska
Zawalił się cały mój świat - wspomina Klara Rogalska fot. Bogusław F. Skok
Weszło pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze, dwaj to byli Żydzi miejscowi, z którymi moi bracia uczyli się w szkole. Rozpoznaliśmy ich od razu. Zbierałam rzeczy i płakałam, nie bardzo zdawałam sobie sprawę, co się dzieje - mówi Klara Rogalska.

Miasto Kobiet: Skąd Państwa zabrało NKWD?

Klara Rogalska: Z Jezior. Mieszkaliśmy w Wilnie, ale ojciec pracował właśnie w Jeziorach, 28 km od Grodna. Był wicedyrektorem tartaku. To bardzo piękna okolica, jeziora, lasy, ludzie przyjeżdżali tam na wczasy, harcerze na obozy. My tam też spędzaliśmy zawsze wakacje. Ale w 1939 roku, kiedy przyjechaliśmy, to już nie wróciliśmy do Wilna. Ojciec postanowił, że zostaniemy jakiś czas. Tutaj jest bezpieczniej, mówił, wojna długo nie potrwa, Polacy pogonią Niemca i Sowieta. Niestety, w marcu 1940 roku ojca aresztowano za działalność antyludową i skazano na osiem lat łagrów, a nas w kwietniu wywieziono do Kazachstanu. Miałam 14 lat, siostra 18, bracia 22 lata i 20 lat.

Scenariusz zawsze był ten sam: noc, walenie do drzwi i pół godziny na spakowanie się.

- Weszło pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze, dwaj to byli Żydzi miejscowi, z którymi moi bracia uczyli się w szkole. Rozpoznaliśmy ich od razu. Zbierałam rzeczy i płakałam, nie bardzo zdawałam sobie sprawę, co się dzieje. Na podwórzu czekały furmanki. Z domów wokół wychodziły inne rodziny. Enkawudziści ustawili nas w kolumny i poszliśmy 18 km na stację kolejową. Pamiętam ten straszny nastrój, wyjące psy, które biegły za nami, porywisty wiatr i my maszerujący w ciemnościach po błotnistej drodze.

Na stacji stały wagony bydlęce...

- Załadowali nas, zaryglowali drzwi i pojechaliśmy w nieznane. Warunki makabryczne, dziura w podłodze zamiast toalety, zimno, pośrodku koza do ogrzania, ale nie było czym palić. Wagony otwierano raz dziennie, podawano w wiadrach wodę i jakąś kaszę. 3 maja dojechaliśmy do Pietropawłowska. Tam jeszcze śnieg, mróz. Mama z siostrą zachorowały na dezynterię, zabrali je do szpitala. Zaczęły podjeżdżać ciężarówki. Kiedy doszła do nas kolejka, nie chcieliśmy wsiadać bez nich, ale dowódca nie chciał słuchać naszych tłumaczeń. Znajdziecie się, pokrzykiwał. I rzeczywiście, mama i siostra dotarły do nas za jakiś czas. Przyjechaliśmy do miasteczka Krywoszczoki, rejonu Marjewka. Jakaś kobieta przyszła i zabrała nas. Wdowa, miała dwoje dzieci. Warunki u niej były straszne. Maleńka izba, w której połowę zajmował piec. Nie sposób było tak żyć, zaczęliśmy się domagać innego pomieszczenia. Dali nam chałupę na skraju wioski. Lepiej było, ale nie mieliśmy czym palić. Chodziliśmy do lasu po gałęzie, 30 km. Wiosną przenieśliśmy się do kołchozu. Wrócił ojciec z obozu. Pracował w buchalterii. To już było po porozumieniu Sikorski--Majski. Bracia i siostra wstąpili do armii Andersa.

Pani była za młoda do wojska?

- Nie. W moim wieku młodzież też szła do armii, Anders wyprowadził z Rosji 40 tys. dzieci. Po prostu bracia uradzili, że ja mam zostać i opiekować się rodzicami, oni zaś pójdą walczyć o wolną Polskę. Przeszli cały szlak bojowy, dotarli do Anglii.

Co dla Pani było tam najgorsze?

- Praca. Bardzo ciężka, ponad siły, od rana do wieczora. Wszyscy musieli pracować, bo inaczej nie dawali talonów żywnościowych. Latem pracowałam przy wyrobie samanu, to był taki miejscowy budulec. Do ogromnej jamy wrzucano słomę, ziemię, nawóz i ugniatało się to nogami, skórę mieliśmy pozdzieraną do krwi. Powstawała masa, z której robiono pustaki. Zimą w elewatorach przewracaliśmy w spichrzach zboże, żeby nie spleśniało. Kurz niesamowity, zatykało nos, usta, oczy, ale byliśmy szczęśliwi, bo mogliśmy ukraść trochę zboża. Kradli wszyscy. Ziarna ścierało się na żarnach i była mąka, kasza, było co jeść. Chodziliśmy też do żniw. Zanim weszły traktory, musieliśmy ze zboża wyrwać piołun. Upał 35 stopni, piekło. Gorzej niż zimą. Raz dziennie przywozili wodę do picia i jakieś kluski. Były brygady polowe i brygady traktorne, bardzo ciężko było.

Kobiety też jeździły na traktorach?

- A jakże. Mam prawo jazdy, autentyczne, wydane w Kazachstanie. Raz przewodniczący kołchozu kazał mi jechać z brygadą traktorną, byli w niej sami mężczyźni, odmówiłam. Przyjeżdża milicja: Sabotażystka. Zabrali do aresztu, odbył się sąd. Dostałam dwa lata robót w kopalni w Karagandzie. Ale nie było transportu, żeby mnie zawieźć, to mnie uratowało. Któregoś dnia mama przyszła na widzenie i mówi: "Zdejmij kolczyki, nie pytaj po co". Na drugi dzień strażnik przychodzi: "Wolna jesteś, wychodź". To było ostatnie złoto, które mieliśmy, bo resztę sprzedaliśmy na jedzenie.

Płakała Pani?

- Nie. Ale tęskniłam bardzo. Za domem, za Polską, za wszystkim, co utraciłam bezpowrotnie. Przy życiu trzymała nas tylko nadzieja, że niedługo stamtąd wyjedziemy.

Ale wróciliście dopiero po sześciu latach.

- Tak, w 1946 roku. Pamiętam, jechał ten pociąg i jechał w nieskończoność. Pytają nas: "A wy dokąd?" A skąd nam wiedzieć, o powrocie do Wilna nie było już mowy. Dojechaliśmy do Myśliborza, 40 km od granicy zachodniej. Wysiadamy, kierownik transportu mówi: "Proszę państwa, tu są Ziemie Odzyskane, a dalej Niemcy". Gdzie my trafiliśmy? Popłoch, krzyk, ledwie uwolniliśmy się od Sowietów. Patrzymy, idą kobieta i mężczyzna, z opaskami Czerwonego Krzyża. Uspokoili nas, że dostaniemy mieszkanie, pieniądze, żywność. Z Myśliborza jednak wkrótce wyjechaliśmy do Gorzowa Wielkopolskiego. Była tam dyrekcja Lasów Państwowych, ojciec dostał pracę. Dali nam mieszkanie po wojsku sowieckim, 100 metrów kw. Szok, nie mogliśmy się przyzwyczaić do tak wielkiej powierzchni. Poprosiliśmy o mniejsze mieszkanie w bloku. Dostaliśmy trzy pokoje, wystarczyło.

Była Pani już dorosła, a musiała zaczynać życie na nowo.

- Miałam 20 lat i skończoną tylko podstawówkę, bo w Wilnie zdążyłam zdać do pierwszej klasy gimnazjum. Ojciec mówi: "Dziewczyno, ja wiem, że tu pełno chłopaków się kręci, ale ty się bierz za naukę". Poszłam do szkoły, zdałam maturę. Poznałam męża, założyłam rodzinę.

Jak trafiliście Państwo do Białegostoku?

- Mąż pochodził z tych terenów. Ziemianin spod Janowa. Jego rodzice mieli tu majątek, dom, chciał wrócić. Mówił, że to dla dzieci będzie, a ja cały czas myślałam, że będę bliżej moich ukochanych stron, Wilna, Grodna, Jezior. Zanim przyjechaliśmy w 1952 roku, to już takie zmiany polityczne nastąpiły, że strach było wspominać o Wilnie.

A co z rodzeństwem? Kiedy się spotkaliście?

- Dopiero w 1979 roku. Ale moja rodzina i tak miała wielkie szczęście, dzięki Bogu wszyscy przeżyliśmy tę gehennę. Bracia i siostra nie chcieli wrócić do Polski, bo - jak pisali w listach - nie o taką Polskę walczyli. Wyjechali do Wenezueli, a potem do Stanów, do Kalifornii, gdzie osiedlili się na stałe. I tam się spotkaliśmy.

Włączyła się Pani w pracę Związku Sybiraków, działa w Towarzystwie Przyjaciół Grodna i Wilna.

- Tak jak wielu sybiraków. Musimy przekazać młodemu pokoleniu prawdę o tamtych strasznych latach, trzeba też było pomóc tym, którzy przeżyli tę gehennę. Mam wielką satysfakcję, że udało mi się załatwić sybirakom na Białorusi dodatki kombatanckie. Oni żyli w takiej biedzie. Czułam, że jestem im coś winna, oni tam przecież zostali. A ja? Jestem szczęśliwa. Doczekałam czasów, że w każdej chwili mogę wsiąść w samochód i pojechać do Wilna, do Ostrej Bramy. Podziękuję Matce Boskiej za życie, za zdrowie i wracam do wolnej Polski.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny