Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

0 deportacji głośno się nie mówiło

Julita Januszkiewicz
Po powrocie do kraju byliśmy bardzo zmęczeni: - Kiedy zobaczyliśmy chleb, to tak jak byśmy widzieli go pierwszy raz. Bo był to polski chleb - zamyśla się Antoni Kiełczewski.
Po powrocie do kraju byliśmy bardzo zmęczeni: - Kiedy zobaczyliśmy chleb, to tak jak byśmy widzieli go pierwszy raz. Bo był to polski chleb - zamyśla się Antoni Kiełczewski. Fot. Julita Januszkiewicz
Te kilka lat, które spędziłem w Kazachstanie, w czasach okupacji sowieckiej było przerwą w życiorysie. Nie można było o tym głośno mówić, ani wspominać. To był temat tabu - mówi Antoni Kiełczewski, mieszkaniec Łap.

Dzisiaj pan Antoni ma 70 lat. Kiedy wywieziono jego rodzinę w głąb Azji miał niespełna dwa lata. Miesięczna podróż, nieludzkie warunki życia oraz ogromny głód. To najczęstsze wspomnienia z jego dzieciństwa.

Nakaz deportacji

Urodził się w 1939 roku w miejscowości Guty Podleśne w gminie Grabowo. Potem rodzina mieszkała w Łomży. Jego rodzice mieli wykształcenie średnie. W domu był jeszcze starszy o rok brat.

- Ojca jeszcze przed wywózką nękali Sowieci. Musieliśmy uciekać z Łomży. Schronienie znaleźliśmy w Czerwonce, w domu wuja - opowiada.

Dlatego wywózka nie była dla Kiełczewskich zaskoczeniem, a kwestią czasu. 20 czerwca 1941 roku. Deportacja. Tej daty pan Antoni nie zpomni To co się wtedy działo było straszne. Do domu wuja przyszli enkawudziści. W nocy załomotały kolby sowieckich karabinów. Walili mocno do drzwi.

Enkawudziści chodzili po mieszkaniu, wszystko plądrowali, krzyczeli. Rodzina była przerażona. Słychać było tylko płacz dzieci. Na rozkaz bandytów Kiełczewscy musieli się pospiesznie pakować.

- Mogliśmy zabrać ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy - opowiada. Kobietę z dwojgiem małych dzieci zawieziono do Łomży.

- Ojciec zgłosił się sam, gdyż nie było go tej okropnej nocy w domu. Ukrywał się - dodaje pan Antoni.

Ciężka i trudna podróż

Zawieziono ich na stację, a następnie załadowano do bydlęcych wagonów. Zaczęła się najtrudniejsza i najdłuższa w ich życiu podróż. Najpierw dotarli do Białegostoku. Tam władowano kolejnych ludzi. W wagonach panowały nieludzkie i ohydne warunki. Był niesamowity ścisk i tłok. Ludzie musieli spać na prymitywnych pryczach.

W podłodze wyrąbano dziurę, która służyła za ubikację. Wewnątrz wagonów okropnie śmierdziało. A coraz większe zmęczenie potęgował dokuczliwy upał. Dzieci i starsze osoby nie wytrzymywały tej gehenny i upodlenia. Na początku ludzie mieli jakieś zapasy jedzenia. Ale i one szybko się skończyły.

- Deportowani padali z głodu i wycieńczenia. Dzieci umierały, a starcy dogorywali - opowiada nasz rozmówca. - Co jakiś czas pociąg tylko się zatrzymywał, a enkawudziści wyrzucali trupy. W czasie tej strasznej podróży umarł mój brat. Matula nie wiedziała gdzie jest pochowany - głos pana Antoniego zawiesza się ze wzruszenia.

Na nieludzkiej ziemi

Po kilku tygodniach męczącej podróży dotarli na obcą, nieludzką ziemię, czyli do Kazachstanu. Ludzi wyładowano na stacji, w goły, bezkresny step. Skrajnie wyczerpani wędrowali kilka kilometrów do kołchozu. Dżurunu, obłasti Aktiubińsk, gdzie odtąd mieli żyć i pracować. Od razu zaczęli kopać ziemiankę, w której zamieszkali.

- Był to zwykły dół z wierzchu przykryty deskami i darnią, zaś podłogę wysłano trawami, by było gdzie spać - wspomina pan Antoni. - Rodzice poszli do roboty. Zatrudniono ich w magazynach zbożowych. Było ciężko, pracowali po kilkanaście godzin dziennie, czyli od świtu do nocy, nawet wtedy kiedy mróz sięgał do minus czterdziestu stopni.

Praca była przymusowa, kto nie pracował, ten nie dostawał jedzenia. A płacono marnie. Za cały dzień katorżniczej pracy ludzie dostawali tylko niecałą ćwiartkę chleba. Ale musieli sobie jakoś radzić, by przetrwać i nie umrzeć z głodu.

- Kobiety kradły ziarno zboża. Upychały je w bieliznę. Potem mieliły je z nasionami traw na mąkę. Mieszały i piekły kołacze - opowiada.

Polowano też susły i szczury polne. Mięso jedzono, a ze skór robiono kapcie. W kołchozie oprócz Polaków mieszkały różne narodowości, choćby Tatarzy i Kirgizi.

- Nasi tatarscy sąsiedzi byli dla nas życzliwi i ludzcy. Pomagali Polakom, starsi ludzie pilnowali dzieci. Z kolei Kirgizi byli dzicy. Tylko patrzyli gdzie są małe dzieci, porywali je, po to, by móc potem je zjeść. Przynajmniej nam tak nam dzieciom wmawiano - opowiada pan Antoni.

Tymczasem w kołchozie panował głód. Ludzie masowo chorowali i umierali. Szerzyły się różne choroby. Jego ojciec zmarł na tyfus: - Zawinięto ciało w worek i zasypano je śniegiem. Kiedy była odwilż, rozgrzebano i dopiero wówczas zrobiono "pochówek". Zmarłych grzebano jeden przy drugim, a na "grobach" stawiano krzyżyk - mówi pan Antoni.

Wtedy dopiero zaczęła się bieda, zabrakło nie tylko ojca, jego opieki, ale i porcji chleba. Na utrzymanie rodziny spadło na barki zapracowanej matki. Kobieta bardzo ciężko pracowała. W zamian za jedzenie oddawała Rosjanom biżuterię i pamiątki. Zesłańcy też jedli zgniłe kartofle, a nawet mięso z padliny. Ci, którzy nie wytrzymywali piekła odbierali sobie życie.

- Młodszy brat, który urodził się w niewoli, chorował na tak zwaną angielską chorobę. Z głodu wyrósł mu wielki brzuch. Do piątego roku życia w ogóle nie chodził. Nie było żadnych świąt. W kołchozie w ogóle nie było ani kościoła, ani księdza oraz szkoły - podkreśla Kiełczewski.

Powrót do ojczyzny

Pan Antoni nie pamiętał Polski, przecież był malutkim dzieckiem, jak jego rodzinę wywieziono. Na szczęście w Kazachstanie rozmawiano po polsku, więc nauczył się ojczystej mowy. Matka wysłała jeden list do kraju, do siostry.

- Pisała krwią na kwitku z magazynu. Że jesteśmy na końcu świata, że mąż nie żyje. Nie myśleliśmy, że do ojczyzny, za którą tak tęskniliśmy wrócimy żywi. Zesłańcy żyli z dnia na dzień, po to, by przeżyć - zamyśla się pan Antoni.

Z rodziną w kraju też nie mieli żadnego kontaktu. W 1946 roku wróciła nadzieja powrotu do Polski. Sporządzono listę samotnych kobiet z dziećmi. Polskie rodziny przygarniały też sieroty.

Do kraju Kiełczewskim pomógł wrócić Polski Czerwony Krzyż. Rząd sowiecki wyraził na to zgodę. Zesłańców przetransportowano wagonami do kraju. Po powrocie Kiełczewscy zamieszkali u krewnych w Jedwabnem.

- Byliśmy bardzo zmęczeni. Powoli dochodziliśmy do siebie. Kiedy zobaczyliśmy chleb, to tak jak byśmy widzieli go pierwszy raz. Musieliśmy przyzwyczajać się do nowego jedzenia. Tym bardziej że nasze organizmy były wycieńczone - wzdycha pan Antoni.

Matka zaczęła pracę w urzędzie gminy w Jedwabnem. Dzieci poszły do szkoły, ale najważniejsze, że dorastały w Polsce. Pan Antoni po wojsku pracował w Warszawie. Potem osiedlił się w Łapach. Tu założył rodzinę i zatrudnił się w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego.

- Opowiadałem dzieciom o niewoli w Kazachstanie, o czasach kiedy ukradziono nam dzieciństwo. W czasach PRL nie można było głośno mówić, że było się deportowanym. Taki był nasz los - uśmiecha się smutno pan Antoni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny